Reklama

Kultura

„Smoleńsk” jest filmem mojego życia

Z Antonim Krauze – reżyserem filmu „Smoleńsk” – rozmawia Artur Stelmasiak

Niedziela Ogólnopolska 36/2016, str. 22-24

[ TEMATY ]

film

katastrofa smoleńska

Artur Stelmasiak

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

ARTUR STELMASIAK: – Czy pamięta Pan swój poranek 10 kwietnia 2010 r.?

ANTONI KRAUZE: – Takich dni się nie zapomina. Kilka dni wcześniej skończyliśmy zdjęcia do „Czarnego Czwartku”. W sobotę rano 10 kwietnia pracowałem nad przygotowaniami do montażu. Jednocześnie słuchałem radia. Zaraz po godz. 9 zaczęły się pojawiać coraz bardziej niepokojące informacje.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

– Co Pan w pierwszej chwili pomyślał?

– Że to kolejny atak na wizerunek medialny prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Trzy dni wcześniej Donaldowi Tuskowi wszystko się udało, a ekipa Lecha Kaczyńskiego ma problemy nawet z wylądowaniem w Smoleńsku. Bardzo szybko się okazało, że doszło do tragedii na skalę niespotykaną w historii. Kilka godzin później na Krakowskim Przedmieściu zgromadziły się tysiące wstrząśniętych Polaków.

Reklama

– Kiedy pojawił się pomysł, że katastrofa jest historią, którą należy opowiedzieć w filmie fabularnym?

– Jesienią 2010 r. zacząłem o tym myśleć poważnie. Jedną z pierwszych osób, którym o tym powiedziałem, była Marta Kaczyńska. Spotkaliśmy się w święto Trzech Króli 2011 r. Chciałem się upewnić, czy pomysł na film o tragedii smoleńskiej zostanie zaakceptowany przez osoby, które tragedia najbardziej dotknęła. Publicznie powiedziałem o swoim pomyśle pod koniec stycznia, podczas nagrania w studiu TVN.

– TVN...?

– To był czas poprzedzający wejście do kin „Czarnego Czwartku”. Dystrybutor zorganizował kilka wywiadów w stacjach telewizyjnych i popularnych rozgłośniach radiowych. Miałem opowiedzieć o swoim filmie. Redaktor prowadzący wywiad w TVN zapytał mnie na koniec rozmowy, nad czym teraz pracuję. Wtedy powiedziałem, że nad filmem o tragedii smoleńskiej.

– Dlaczego podjął Pan takie wyzwanie?

Reklama

– Bo to był wówczas dla mnie – jak i dla większości Polaków, dla całej Polski – najważniejszy temat. Polska opinia publiczna oczekiwała wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Kilka dni po konferencji MAK polska prokuratura ogłosiła, że na kopii nagrań z kokpitu tupolewa znajduje się ukryta przez Rosjan komenda dowódcy samolotu: „Odchodzimy na drugie zajście”. Tymczasem, zamiast odlecieć, tupolew nadal zniżał się z bardzo dużą prędkością, co skończyło się tragedią. Takie sytuacje w lotnictwie się nie zdarzają. Wtedy postanowiłem, że muszę zająć się tą sprawą, i zacząłem drążyć temat.

– Czyli świadomie przeszedł Pan na „drugą stronę” sporu o katastrofę?

– Ale nie spodziewałem się, że film fabularny może stać się do tego stopnia obiektem ataków. Przerosło to moje wyobrażenia o tym, co może mnie spotkać.

– Pamiętam, jak po „Czarnym Czwartku” opinia publiczna, krytycy, aktorzy, a nawet politycy Platformy Obywatelskiej mówili z uznaniem o Pańskiej twórczości. Jak będzie tym razem?

– Zapewne nie zostawią na mnie i filmie suchej nitki. Ale nie przejmuję się tym i jestem na to przygotowany. Przez prawie pięć lat pracy nad „Smoleńskiem” zdążyłem się już przyzwyczaić do krytyki.

– Realizacja filmu nie była łatwym zadaniem.

Reklama

– Do dziś przecieram oczy ze zdumienia. Pamiętam, jak po wielu staraniach udało mi się spotkać z załogą jaka, która pod dowództwem por. Artura Wosztyla wylądowała 10 kwietnia w Smoleńsku, jeszcze przed przylotem tupolewa... To spotkanie odbyło się w konspiracji! Jak w najczarniejszych dniach stanu wojennego. Oni byli totalnie zastraszeni. Przez dwa lata toczył się przeciwko Wosztylowi proces, że szczęśliwie wylądował, chociaż wtedy warunki na Siewiernym na to pozwalały. Dopiero po jego rezygnacji ze służby w wojsku i przejściu na emeryturę zaczęliśmy się normalnie kontaktować. Porucznik Wosztyl został naszym konsultantem od spraw lotniczych. Niestety, Remigiusz Muś w 2012 r. popełnił samobójstwo. Przynajmniej taka jest oficjalna wersja śledztwa.

– Aby zrealizować film, musiał Pan przeprowadzić prywatne śledztwo. Czy spotkania z załogą jaka wniosły coś nowego?

– Poznałem wiele faktów, które do dziś nie zostały wyjaśnione. Członkowie załogi jaka zeznali w śledztwie, że podczas katastrofy słyszeli wybuchy. Oni byli najbliżej miejsca tragedii. Wyszli z samolotu, żeby zobaczyć podejście tupolewa, ale we mgle niczego nie było widać.

– A co z tymi 50 metrami, do których kazała im zejść wieża kontroli lotów?

– Okazało się, że koronny dowód, jakim było nagranie na rejestratorze jaka, po kilku latach śledztwa został zniszczony. Miejmy nadzieję, że teraz dowiemy się, czy coś nie zostało.

– Kiedy zaczęły się prace nad „Smoleńskiem”, stał się Pan persona non grata w mainstreamowych mediach. Nagle środowisko opinii publicznej zapomniało o swoim uznaniu dla reżysera „Czarnego Czwartku”...

Reklama

– W mediach głównego nurtu stałem się „wyznawcą sztucznej mgły”. Ale po ukazaniu się wywiadu w „Naszym Dzienniku” jesienią 2011 r. odezwali się Polacy z całego świata, którzy chcieli wesprzeć realizację filmu. Pani mieszkająca w Londynie, harcerka Szarych Szeregów, przez swoją koleżankę mieszkającą w Polsce przesłała mi brytyjskie funty. Sprawiłem przykrość obu paniom, gdy okazało się, że nie mogę przyjąć tego daru... Wówczas zrozumiałem, że muszę założyć fundację, która będzie zbierała pieniądze na film. Z jednej strony była nieustanna krytyka twórców filmu, a z drugiej – wielkie wsparcie zwykłych ludzi.

– Czy odpowiada Pan w filmie na pytanie, jak doszło do katastrofy?

– Cała narracja jest zbudowana na wyselekcjonowanej i dostępnej mi wiedzy o przebiegu katastrofy. Zapewniam, że film jest zarówno dla ludzi, którzy chcą poznać prawdę o przyczynach tragedii, jak i dla tych, którzy nie interesują się tym tematem. Korzystałem z wiedzy ekspertów i rozmawiałem ze świadkami, którzy byli w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. Wykonałem też żmudną pracę oczyszczenia fabuły ze zbędnych informacji.

– A co z kluczowym pytaniem?

– Nie wszystko jest dopowiedziane. Bardzo staraliśmy się o to, aby nie przekłamać faktów. Oczywiście, fabuła nie opiera się wyłącznie na sądowych dowodach, a jest jedynie filmowym obrazem najbardziej prawdopodobnego przebiegu zdarzeń. Nie znamy do dziś przyczyn katastrofy, ale możemy odtworzyć jej przebieg. Opieramy się głównie na danych z amerykańskiego systemu TAWS, który zarejestrował tuż przed katastrofą zatrzymanie systemów komputerowych i wyłączenie elektryczności na pokładzie tupolewa. To mogła spowodować eksplozja.

– Stawia więc Pan kropkę nad i...

Reklama

– Przedstawiam przebieg zdarzeń, który wydaje się najbardziej logiczny. Dowódca samolotu na wysokości 100 m nad ziemią mówi: „Odchodzimy na drugie zajście”, drugi pilot potwierdza. Tymczasem samolot opada z dużą szybkością. Wbrew temu, co nam się wmawia, to nie była zwykła katastrofa lotnicza.

– Zdaje Pan sobie sprawę, że w wielu środowiskach uruchamiana jest właśnie lawina krytyki i szyderstw.

– Oczywiście, że tak. Od samego początku byłem i jestem oczerniany przez środowiska, które kłamały w sprawie smoleńska.

– Niedawno pojawił się zarzut, że uśmiercił Pan Sławomira Wiśniewskiego, montażystę z TVP.

– W filmie nie chodzi o Sławomira Wiśniewskiego, który był montażystą i dlatego przebywał w Smoleńsku, a nie w Katyniu, gdzie była już cała ekipa TVP, która miała rejestrować uroczystości z udziałem prezydenta. Chodzi o operatora innej telewizji, który był korespondentem tej stacji w Rosji. Jego materiał nigdy się nie ukazał, a operator zmarł na sepsę w Moskwie.

– Jaki był mechanizm finansowania filmu? Wiele słyszałem, że nie było łatwo.

– Ludzie wpłacający pieniądze na konto fundacji byli hojni, ale z tych funduszy nie mógłby powstać nasz film. Wcześniej Państwowy Instytut Sztuki Filmowej kategorycznie odmówił wsparcia. Pojawili się sponsorzy, którzy wsparli nasz projekt, ale prosili często, żeby nie ujawniać ich nazwisk. W ostatniej fazie realizacji sporą sumę otrzymaliśmy od dystrybutora Kino Świat, który był również dystrybutorem „Czarnego Czwartku”.

– Dlaczego ludzie wspierali ten film pod warunkiem anonimowości?

Reklama

– Nie jest to dla mnie do końca jasne. Rozumiem, że za czasów poprzednich rządów ludzi i firmy mogły spotykać różne represje, ale to trwało także po wyborach wygranych przez PiS. Dla przykładu: studio, które na zasadach komercyjnych wykonało dla nas świetne efekty specjalne, nie chce, aby nazwa ich firmy była wymieniona w napisach końcowych. Ta anonimowość jest tylko małym odbiciem tego, w jakich skrajnie trudnych warunkach musieliśmy tworzyć ten film.

– Człowiek, który ma na swoim koncie twórczość w czasach PRL-u, jest chyba przyzwyczajony do trudności. Słyszałem o historiach wielu filmów, które były „aresztowane” przez cenzurę.

– Mój film „Meta” czekał aż 10 lat na swoją premierę. Jednak muszę powiedzieć, że robienie w PRL-u filmów, które nie podobały się władzy, było o wiele łatwiejsze niż realizacja „Smoleńska” w czasach rządów Platformy...

– A jak Pański pomysł na film o Smoleńsku został odebrany w środowisku filmowców, reżyserów, aktorów?

– Fatalnie... Nawet nie zabiegaliśmy o to, żeby film mógł się pokazać na Festiwalu Filmowym w Gdyni, bo spodziewam się, że nie byłoby to możliwe. Pamiętam, jak mój wieloletni znajomy Jerzy Stuhr oświadczył, że nigdy w życiu nie zagrałby w takim „nihilistycznym i kłamliwym filmie”. Nie znał przecież fabuły, a ja nigdy też nie proponowałem mu roli w „Smoleńsku”.

– Takich antysmoleńskich wystąpień było znacznie więcej. Czy to oznacza, że środowisko aktorów jest obojętne wobec narodowej tragedii? Jest w jakiś sposób wyjałowione z wrażliwości?

Reklama

– Wie Pan... Religia, wiara nie pozwala mi mieć do nikogo żalu i pretensji. Traktuję to więc jako trudne, ale może potrzebne doświadczenie. Mam wielu znajomych, z którymi współpracowałem w czasach komuny, stanu wojennego. Nie wiem, co się z nimi stało, że gdy zacząłem realizować „Smoleńsk”, odwrócili się plecami.

– A może to mechanizm obronny, bo dotyka Pan tabu, tematu, który jest w środowisku zakazany?

– Myślę, że ma Pan rację. W „dobrym tonie” jest, aby o Smoleńsku nie mówić wcale albo mówić źle. Można więc tę tragedię wyśmiewać, ale nie można jej traktować poważnie.

– Jest wiele analogii między tematem katastrofy smoleńskiej a Katyniem. Jednak gdy w Polsce rządzili komuniści, wiadomo było, dlaczego Katyń jest zakazany. Teraz mamy wolny i demokratyczny kraj, a ważny temat też miał być zakazany. Ale nikt wprost nie odpowiadał, dlaczego.

– Temat jest po prostu bardzo niewygodny dla części polskich elit. Nawet jeśli do tragedii doprowadzili Rosjanie, to także ówczesne władze w Polsce są za to odpowiedzialne, bo przecież ktoś im na to pozwolił. W filmie użyta jest wypowiedź Donalda Tuska, który mówił, że katastrofa jest największą tragedią w powojennej historii Polski. Dlaczego później premier robił wszystko, aby o tej największej tragedii nic nie mówić? A jeżeli dawał przyzwolenie, to tylko na kłamstwa i szyderstwa.

– Jednak nie wszyscy znajomi Pana opuścili. Muzykę do filmu skomponował wybitny muzyk Michał Lorenc, autor ścieżki dźwiękowej również do „Czarnego Czwartku”.

Reklama

– Bardzo pomagał mi od samego początku przy tym filmie. Był jedną z osób, dzięki którym zdecydowałem się na robienie „Smoleńska”. Wiedziałem, że pomoże i nie zostawi mnie samego. Bardzo mu jestem wdzięczny.

– Za film zabrali się jeden z najlepszych reżyserów, jeden z najlepszych kompozytorów, ale znalazła się także doskonała obsada aktorska. Do tego poruszacie najważniejszy temat w najnowszej historii Polski. Obiektywnie patrząc, „Smoleńsk” jest skazany na sukces. Czego Pan się spodziewa po premierze?

– Na pewno wielkiej lawiny krytyki. „Smoleńsk” nie ma się ścigać o żadne nagrody. Ma zachęcić do poszukiwania prawdy. I dedykuję go wszystkim, którym wciąż zależy, by tę prawdę poznać. Są bowiem tacy, którzy uważają, że żadne nowe fakty niczego nie zmienią. Poza tym Opatrzność sprawiła, że ten film wchodzi na ekrany kin dopiero na początku września, kiedy opinia publiczna przestała się już zajmować szczytem NATO, Światowymi Dniami Młodzieży i olimpiadą w Rio. Gdy nie udało się „Smoleńska” wprowadzić do 10 kwietnia, było mi strasznie wstyd. A teraz patrzę na to z innej perspektywy. Uważam, że jestem pionkiem w rękach Kogoś, kto nad wszystkim czuwa.

– Przez 50 lat pracy twórczej zrobił Pan prawie 50 filmów fabularnych i dokumentalnych. Na której pozycji w tym bogatym dorobku znajduje się „Smoleńsk”?

– Bez wątpienia jest to film mojego życia. Wiedziałem o tym, gdy tylko wziąłem się za ten temat. To też ostatni film w mojej karierze, bo zamierzam się wycofać z pracy twórczej. Jak mnie św. Piotr zapyta, co dobrego zrobiłem w życiu, bez wahania odpowiem: „Smoleńsk”... (śmiech).

2016-08-31 08:35

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

„Dekalog II” Krzysztofa Kieślowskiego:
Kiedyś to była telewizja!

Film „Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego powstał ćwierć wieku temu. Dziś, w obliczu zredukowanych do zera standardów telewizyjnych, lśni jak perła z przeszłości i nie pozwala o sobie zapomnieć. W drugim odcinku tego genialnego cyklu obserwujemy niezwykłe otwarcie filmu: dwoje ludzi pchających wózek to zapowiedź losów filmowej pary: Doroty i Andrzeja Gellerów (Krystyna Janda i Olgierd Łukaszewicz), zmagających się ze swoim silnie obciążonym życiem. Błoto, koleiny, ciężar i trudna do utrzymania równowaga dwukołowego pojazdu oraz fakt, że dwoje go pchających musi albo sobie ufać i ze sobą współpracować, albo wprost przeciwnie – pozostawić cały ciężar w rękach partnera, czynią z inicjalnej sceny filmu zapowiedź całej problematyki dzieła i pozwalają nam spojrzeć na życie ekranowej pary niczym na wycinek nowotworowej tkanki pod laboratoryjnym mikroskopem. Dorota rozważa zabicie własnego, nienarodzonego dziecka. Będąc w ciąży, pali papierosy, ubiera się w czerń wyrażającą jej wewnętrzny stan. Decyduje się wyzwać na pojedynek starego profesora, człowieka obdarzonego męskim i zawodowym autorytetem, lekarza, powstańca warszawskiego obciążonego osobistą tragedią, odgrywającego w szpitalu rolę pana życia i śmierci. Dorota zażąda od profesora jasnej deklaracji co do szans na przeżycie jej chorego onkologicznie męża, gdyż uzależnia od tego przeprowadzenie – lub nie – aborcji. Profesor jest świadomy, że relacja z Dorotą to konfrontacja dwóch różnych systemów wartości, światopoglądów i sposobów działania. Ulega jednak temu wszetecznemu urokowi, który młoda kobieta roztacza wokół siebie, i podejmuje się pomóc jej w podjęciu decyzji o uratowaniu lub zabiciu dziecka. Znamienna jest jednak scena, w której profesor, przygotowując się do rozmowy z Dorotą, odwraca w kierunku ściany zdjęcia swoich zabitych podczas wojny dzieci i ubóstwianej żony, prawdopodobnie świadom, że rozmowa ta zaprowadzi go w kierunku grzechu: złamania zasady niewypowiadania się co do przyszłości pacjentów, których losy zawsze są tajemnicą. Profesor nie chce, by czyste oczy jego dzieci i żony patrzyły na niego, łamiącego swoje zasady, czy też nie chce, by zobaczyły Dorotę – uosobienie tego, co niemoralne. Przypomina to trochę odwracanie świętych obrazów w kierunku ściany, by oczy świętych nie widziały grzechu. „On umiera” – mówi profesor. „Niech pan przysięgnie” – prosi Dorota. „Przysięgam”. Słowa profesora można by uznać w znaczeniu dosłownym za próbę uratowania zagrożonego życia dziecka, kryje się jednak za nimi kolejny, ważniejszy sens: czy profesor miał prawo przysiąc cokolwiek odnośnie do przyszłości? Tym bardziej że – jak zobaczymy w finale filmu – przysięga jego okazała się jałowa. Drugie przykazanie zostało złamane, gdy profesor odpowiedział „obiecuję” na pytanie o przeżycie Andrzeja – nie tylko dlatego, że uśmiercił w ten sposób męża w nadziejach i planach żony, ale także dlatego, że nadał tym jednym słowem prawo do istnienia nienarodzonemu dziecku, „pozwolił mu żyć”, jakby miał prawo decydować, kto żyć będzie, a kto nie. Także choroba Andrzeja może być rozumiana metaforycznie, jako wyraz buntu i niepogodzenia się mężczyzny z najbardziej przerażającą stratą w swoim życiu. Mężczyzna, którego nie pokonały góry, dał się złamać brakiem wyłącznej miłości kobiety, a zaistniała w ten sposób sytuacja egzystencjalna jest niczym rak na zdrowym – choć złamanym – organizmie. Takie rozumienie sytuacji Andrzeja tłumaczy także jego nagłe wyzdrowienie, które następuje po tym, jak Dorota wyznaje mu miłość. Przywraca w ten sposób pierwotną harmonię między nimi oraz harmonię ich świata. Pokonanie nowotworu – choć według lekarskich statystyk nie było na nie szansy – dokonuje się w sposób niejako naturalny, skoro odzyskana została pierwotna jedność duchowa: ciało rozbite wewnętrznie także jednoczy się – czy raczej jedna – samo z sobą. Kamera, która panoramuje pionowo po piętrach bloku na Ursynowie, przechodzi w kolejnym ujęciu w panoramę poziomą od twarzy Andrzeja do niezwykłej sceny zmagania się pszczoły o życie – wbrew wszelkim szansom. W ten sposób pionowa linia panoramowania przecina się z linią poziomą i tworzy niewidoczny – lecz wyraźnie opisany ruchem kamery – krzyż. Taka interpretacja sposobu filmowania nabiera znaczenia, gdy przyjrzymy się owemu zmaganiu – a może nawet misterium – woli życia ze śmiercią, zaobserwowanemu przez Kieślowskiego, przez jego bohatera i w trzeciej kolejności przez nas. To jedna z najbardziej poruszających scen filmu: w szklance ze słodkim, lepkim, truskawkowym kompotem znajduje się owad, który – wydawałoby się bezskutecznie – walczy o życie. Nic nie zapowiada, że mógłby uwolnić się ze śmiertelnej pułapki, kiedy jednak wydamy już na niego wyrok – naśladując w tym przedwczesnym, pochopnym osądzie filmowego ordynatora – pszczoła heroicznym wysiłkiem wydobywa się z cieczy i wychodzi na brzeg szklanki... Nigdy i nikomu nie wolno decydować o życiu lub śmierci drugiego człowieka. Krzysztof Kieślowski w ćwierć wieku od powstania telewizyjnego „Dekalogu” przypomina nam o tym – na progu 2015 r. – z niespotykaną siłą.
CZYTAJ DALEJ

Św. Ekspedyt - dla żołnierzy i bezrobotnych

Niedziela łowicka 51/2004

Niewątpliwie fenomen uroku tego świętego przeżywa w dzisiejszych czasach swój renesans. Jego cześć nieznana we wczesnym średniowieczu, nabrała popularności w czasach najnowszych. To za sprawą mass mediów, które donoszą nam o rozlicznych cudach za jego wstawiennictwem. Oficjalnie św. Ekspedyt męczennik, którego wspomnienie obchodzimy 19 kwietnia jest patronem żeglarzy, handlowców, spraw pilnych, studentów i egzaminatorów. Pamięć o postaci świętego jest żywa w krajach romańskich, a od połowy XIX w., ogarnęła Niemcy i dotarła do Polski. Dziś wiemy już nie tylko o jego niezwykłej popularności wśród studentów, ale także wśród prawników, adwokatów i czekających na pilne rozwiązanie trudnych spraw. Pierwsi złożyli swe świadectwo Włosi, którzy w rozlicznych publikacjach i na łamach internetu polecają go całemu światu. Choć doznaje szczególnej czci w Rzymie, to jednak i polska historia wskazuje na fakty zawierzania św. Ekspedytowi prócz tych najbardziej osobistych, także spraw społecznych całego kraju. Nazywano go w Polsce także św. Wierzynem, jakby chciano zaznaczyć, iż jest patronem niezwykle wiarygodnym. W dobie dzisiejszych trudności bytowych, przypomnienie o nim, wydaje się być jednym z zadań apostolskich.
CZYTAJ DALEJ

Wandale zdewastowali kościół w Wielką Sobotę

2025-04-19 16:13

[ TEMATY ]

wandalizm

Archiwum Parafii św. Trójcy w Gorzowie Wielkopolskim

Poranek Wielkiej Soboty miał być czasem ciszy, modlitwy i przygotowania serc na nadchodzącą Noc Zmartwychwstania. Mieszkańcy Łupowa, jak co roku, z oddaniem przyszli do swojego kościoła, by przygotować świątynię na najważniejsze święta. Zamiast ciszy – zderzyli się z krzykiem farby na ścianie. Ich kościół – zabytkowy, bliski, zadbany z miłością – został zdewastowany. Bezsensowne graffiti oszpeciło święte miejsce.

Na wieść o tym wydarzeniu bp Tadeusz Lityński napisał do naszego proboszcza poruszające słowa: „Zło nie śpi”. Ale równie szybko pokazało się, że dobro też nie śpi – dobro czuwa. Biskup Adrian Put wskazał możliwe działania, a pan Tomasz Kwiatkowski, Wójt Gminy Bogdaniec, błyskawicznie zareagował: zakupił z własnych środków potrzebne materiały, zapewnił konsultację z Konserwatorem Zabytków. Jeszcze tego samego dnia pan Sławek Podgórski i pan Darek Dobryniewski z ekipą przystąpili do pracy – zamalowali ślady wandalizmu z sercem, oddaniem i poświęceniem.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję