GRZEGORZ POLAK: – Po co świeccy na misjach, skoro w katechezie, w prowadzeniu różnych dzieł społecznych, w pracy biurowej księży mogą wyręczać siostry?
AGNIESZKA KLIMEK: – Pracy na misjach wystarczy dla wszystkich. Bardzo często misjonarzowi korzystniej jest zatrudnić osobę świecką niż siostrę zakonną. Świecki jest bardziej mobilny. Erygowanie domu zakonnego jest sporym przedsięwzięciem. Sióstr we wspólnocie musi być przynajmniej trzy. Ich utrzymanie jest większym obciążeniem dla biedniejszych parafii niż utrzymanie osoby świeckiej. Ja, jako misjonarka świecka, o swoje utrzymanie dbałam sama. Moją zapłatą były dach nad głową i wyżywienie. Inne wydatki pokrywałam sama.
– W jaki sposób?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Zorganizowałam sobie grupę ludzi, którzy mnie wspierali, bo dotacja roczna nie wystarczała – np. na bilety lotnicze czy zakup materaca lub gitary, środków czystości, materiałów do pracy. Żyłam skromnie, ale mi wystarczało.
– Co jeszcze przemawia za zatrudnianiem świeckich?
Reklama
– Świecki misjonarz po formacji może przyjechać od razu. Nie trzeba dla niego budować domu, bo na placówce misyjnej zawsze znajdzie się jakiś pokój. Łatwiej też znaleźć lokum dla jednej osoby niż dla trzech. My, świeccy, jesteśmy zatrudnieni na krótko – nasze kontrakty obowiązują na ogół dwa lata, z możliwością przedłużenia. Misjonarz nie powie siostrom: przyjedźcie na dwa albo na cztery lata. Ale świeckiemu może tak powiedzieć. Misjonarz może sobie wybrać, kogo akurat potrzebuje. Ja z wykształcenia jestem katechetką, ale pracowałam też w biurze parafialnym, bo znam obsługę komputera.
– Skąd się wzięły misje w Pani życiu?
– Miałam koleżankę Monikę, która przez rok pracowała jako wolontariuszka na misjach u księży salezjanów w Ugandzie. Jest teraz wykładowcą w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Spotkałyśmy się na UKSW i wtedy dużo opowiadała mi o misjach. To wzbudziło moje zainteresowanie tematem, który był gdzieś w sercu od dawna. Wtedy jednak uświadomiłam sobie, że świecki też może wyjechać na misje.
– Koleżanka dała Pani impuls do wyjazdu?
– Tak. Ona była osobą bardzo miłą i sympatyczną, o wielu talentach, taką... normalną. A mnie się dotąd wydawało, że aby zostać misjonarzem, trzeba być wyciszonym, pobożnym, niemal świętym. Monika zaś była pełna energii, radości i – powtarzam – taka normalna. Uświadomiłam sobie dzięki niej, że na misje może wyjechać każdy, nawet ten, któremu, tak jak mnie, daleko do świętości.
– Wspomniała Pani o wczesnym zainteresowaniu się misjami.
Reklama
– Od dawna myślałam o innych kulturach. Zawsze mnie urzekało to, że jest coś, co łączy ludzi wszystkich kultur, w różnych miejscach. To wiara i osobista relacja z Bogiem. Bardzo przemawia do mnie fragment z Apokalipsy: „A oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. I głosem donośnym tak wołają: «Zbawienie w Bogu naszym, Zasiadającym na tronie, i w Baranku»” (7, 9-10).
Z dzieciństwa zapamiętałam taki obraz. Siedziałam kiedyś na balkonie i na horyzoncie widziałam drzewo, które wyglądem przypominało palmę. Miałam marzenie, aby kiedyś pojechać tam, gdzie rosną palmy. Ta „palma” stała się dla mnie symbolem czegoś nieznanego, co mnie pociągało.
Jeżeli jednak mówimy, że powołanie misyjne pochodzi od Boga, to tamto wspomnienie było takim cukierkiem, zachętą od Pana Boga, żeby to powołanie rozpoznać i zrealizować. Jeżeli nie ma powołania, to gdy pojawią się jakieś trudności – jak w moim przypadku słabe zdrowie – człowiek tego nie przebrnie.
– U Pani to powołanie musiało się silnie odezwać, skoro zdecydowała się Pani wyjechać na misje mimo słabego zdrowia...
– Gdybym nie była przekonana, że muszę tam pojechać, nie dałabym rady. Podeszłam do tego jednak racjonalnie. Odrzuciłam kraje, gdzie występuje malaria, bo gdybym na nią zachorowała, mogłabym nie przeżyć, gdyż miałam słabą odporność. Dlatego większość krajów afrykańskich nie wchodziła w rachubę. Trzeba było wybrać takie miejsce, gdzie malaria, od której trudno się uchronić – jak uciekniesz komarowi? – nie stanowi zagrożenia.
Pragnienie pracy na misjach było we mnie tak silne, że nie słuchałam znajomych, którzy odradzali mi wyjazd. Poza tym stało się coś nieoczekiwanego. Podczas przygotowywania się do wyjazdu na misje w Centrum Formacji Misyjnej poprawiło mi się zdrowie. Miałam w płucach 3-centymetrową dziurę i ona zniknęła! Miałam podwyższony poziom bilirubiny i on mi spadł!
– I to był dla Pani znak: jadę!
– Tak, to był dla mnie znak! Byłam spóźniona co do wyjazdu w stosunku do moich koleżanek i kolegów z Centrum Formacji Misyjnej, ale już bez większej obawy o zdrowie mogłam rozpocząć pracę misyjną.
– Co Pani tam robiła?
Reklama
– Jeździłam z misjonarzami do wiosek. Oni spowiadali, a ja prowadziłam katechezę, grałam na gitarze, przygotowywałam śpiewy i czytania. Koordynowałam razem z proboszczem pracę ok. setki katechistów w trzydziestu wioskach. Poza tym pracowałam w biurze przy porządkowaniu akt parafialnych, aby sprawdzić, ile mamy dzieci na katechezie i czy są ochrzczone.
– Czytałem Pani bloga. Pani praca wydawała mi się monotonna, mało ciekawa, no, może poza zorganizowaniem wyborów miss parafii.
– (śmiech) O nie. Także praca w biurze może być interesująca. Ekwadorczycy nie przykładają zbytniej wagi do dokumentacji, toteż kiedy z parafii Guayzimi odeszły ekwadorskie siostry, tamtejszy proboszcz wziął mnie do pomocy. Zaczęłam porządkować dokumenty i okazało się, że na katechezę przyjmowane były nieochrzczone dzieci. A przecież nie można udzielać I Komunii św. i bierzmowania bez zaświadczenia o chrzcie. A mogłoby do tego w kilku przypadkach dojść, gdybym tego nie wychwyciła, gdy porządkowałam kartotekę parafialną.
– „Pan Jezus nauczał dorosłych i błogosławił dzieci, a my nauczamy dzieci i błogosławimy dorosłych”. To zdanie zanotowane przez Panią podczas studiów katechetycznych na UKSW dotyczyło sytuacji w Polsce. A jak się ono ma do sytuacji na misjach?
Reklama
– W Polsce prawie wszystkie siły katechezy „idą” na dzieci, na misjach mamy natomiast bardzo rozwiniętą katechezę dorosłych. U nas usprawiedliwieniem jest przekonanie, że dorośli nie mają na nic czasu. Trzeba by zmienić to nastawienie. W mojej ekwadorskiej parafii było obowiązkowe uczęszczanie raz w miesiącu na katechezę rodziców katechizowanych dzieci. Nawet ci, którzy nie przychodzili na niedzielną Mszę św., stawiali się na katechezie. W Ekwadorze notuje się dużo przemocy w rodzinie, wiele małżeństw żyje bez ślubu kościelnego, więc na katechezie dużo mówiłam o trwałości chrześcijańskiej rodziny, także o sferze seksualnej. Jako pomoc wykorzystałam znakomite krótkie filmy w języku hiszpańskim. Za każdym razem sprawdzałam listę obecności – ojca i matki, a nie, jak było wcześniej, jednego z rodziców. Niektórzy najpierw się buntowali, a potem mi dziękowali. Byłam bardzo stanowcza, ale ludzie to cenili.
– Jak parafianie przyjmowali to, że wymagania stawia im osoba świecka i na dodatek kobieta?
– W tej parafii ludzie nigdy nie mieli do czynienia ze świecką misjonarką, więc do końca nie wiedzieli, jak mnie traktować. Nie zachowywałam się tak, jak zazwyczaj czynią to kobiety, nie malowałam się, nosiłam się bardzo skromnie. Z początku panowie pytali, czy jestem „do wzięcia”. Odpowiadałam: mogę wyjść za mąż, ale na razie nie zamierzam. Szybko dali mi spokój. Traktowali mnie jak kogoś pośredniego między siostrą zakonną a osobą świecką.
– Kiedy do pomocy misjonarzowi przyjeżdża młoda kobieta, daje to nieraz powód do plotek...
Reklama
– Tak, ludzie gadają: ksiądz sprowadził sobie kobietę. To trzeba przejść, nie dając powodu do plotek. Niektórzy księża tak się tego boją, że za nic w świecie nie sprowadzą świeckiej misjonarki. W moim przypadku ludzie już po kilku miesiącach nabrali do mnie zaufania, obdarzyli szacunkiem i zaczęli przychodzić ze swoimi sprawami. Parafianie wiedzieli, w którym pokoju spałam, mogli przyjść i zapukać do okna, gdyby coś się wydarzyło. Kiedyś tak się zresztą stało, gdy pewna rodzina została wyrzucona przez teściów z mieszkania i znalazła się na ulicy. Trzeba było tych ludzi uspokoić, nakarmić. Zaproponowałam im lokum w domu, gdzie mieszkałam, ale oni odmówili, bo wstydzili się, że ludzie będą ich obgadywać.
– Czy ludziom trzeba okazywać empatię, czy raczej zachować dystans?
– Trzeba być blisko ludzi, ale zawsze z pewnym dystansem. Nie mogę udawać, że będę Ekwadorką, nawet gdybym tam mieszkała 20 lat. Trzeba zachować swoją tożsamość, bo dzięki temu mogę im więcej dać. Oni potrzebują autorytetu, bo koleżanek i kolegów mają na pęczki. Trzeba jednak uważać, żeby za bardzo się z nimi nie spoufalać, bo mogą próbować to wykorzystać. Kiedyś pewna katechistka poprosiła mnie o pożyczenie dwóch tysięcy dolarów. Miałam akurat tyle, ale na bilet. Jest zasada, że misjonarz musi mieć odłożone pieniądze na wypadek ciężkiej choroby, na wypadek nagłego wyjazdu, gdy np. ktoś groził mu śmiercią. Dlatego odmówiłam, tym bardziej że ta osoba mogłaby mi nie oddać pieniędzy. Ekwadorczycy żyją w przekonaniu, że biali misjonarze śpią na pieniądzach. I wielokrotnie dali nam to odczuć. Jak im nie pożyczaliśmy, to się obrażali. Nie wiedzieli, że odmawialiśmy sobie więcej niż niektórzy z nich. Żyłam skromnie, choć nigdy nie byłam głodna. Nie chciałam poświęcać czasu na wycieczki czy na inne rozrywki. Wiedziałam, że mam dwa lata, i chciałam maksymalnie oddać ten czas innym.
– Czego nauczyła Panią praca na misjach?
Reklama
– Jeśli dasz siebie całym sercem, to jeszcze więcej otrzymasz. Nie ma sensu jechać, aby pobyć, a przy okazji czasem coś zrobić na rzecz misji. Tylko praca na całego może dać satysfakcję. Warto wejść w życie codzienne ludzi. Ja z niektórymi pracowałam w polu. Nie miałam z tym problemu, bo pochodzę ze wsi i znam pracę na roli. Nie dałam się też nabrać na tłumaczenia, gdy ktoś się usprawiedliwiał, dlaczego nie może być na niedzielnej Mszy św. Mówiłam: „Proszę pana, nic się nie stanie, gdy chwasty wyrwie pan w poniedziałek. One tak szybko nie urosną”. Nie udało im się mnie zagiąć!
– Nie spotkałem misjonarza, który by narzekał na swój los, choćby pracował w nie wiem jak trudnych warunkach.
– Czerpałam wielką radość z tego, że byłam przydatna. Gdy pomagałam ludziom załatwiać sprawy urzędowe, widziałam ich satysfakcję, gdy zrozumieli, że to, co uważali za trudne, wcale takie trudne nie jest. Ale najbardziej jeśli im pomogłam w sprawach wiary. Cieszyłam się na myśl – jak każdy nauczyciel – że w pewnym momencie stanę się im już niepotrzebna.
Dużo radości dało mi też uczenie ich śpiewu i wyrabianie zamiłowania do muzyki. Dlatego nosiłam gitarę, idąc po błocie przez dżunglę, aby w odległej wiosce zagrać podczas Liturgii. Oprócz gitary jeszcze komputer i plecak.
Parafia Guayzimi liczy 30 wiosek. Do najdalszej jest sześć godzin drogi: dwie godziny samochodem i cztery na nogach. Tam nie ma drogi – tylko ścieżka przez dżunglę.
– Czy myśli Pani o ponownym wyjeździe na misje?
– Nie da się nie myśleć. Jednak w praktyce często świecki misjonarz w Polsce rozbija się o brak uregulowań prawnych co do składek zdrowotnych i emerytalno-rentowych. Marzeniem byłoby wyjechać kiedyś z rodziną, bo dobry misjonarz będzie się wahał, czy przyjąć misjonarkę świecką, aby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, a rodzinę przyjmie szybciej. Od powrotu do Polski cały czas myślę o misjach i jestem związana z Centrum Formacji Misyjnej, które mnie przygotowało – tu szczególne podziękowania dla misjonarzy i formatorów: ks. Jana i o. Kazimierza – do pracy, o jakiej marzyłam i marzę.