Ks. Rafał Witkowski: Jak zaczęła się u Ciebie większa przygoda z Kościołem?
Tadeusz Wypych: Kiedy byłem w IV klasie szkoły podstawowej, chciałem wstąpić do grona ministrantów w mojej parafii. Tata był trochę nieprzekonany, ale w końcu się zgodził.
Dlaczego?
Wiedział, że bardzo interesowałem się wszystkim, co było związane z elektryką. Różne włączniki, bezpieczniki... A wiadomo, że w zakrystii jest tego dużo. Tata obawiał się, że mogę spowodować jakieś nieszczęście w kościele. Poprosiłem księdza wikariusza, który opiekował się ministrantami, żeby porozmawiał z moim tatą. Poskutkowało. Jednocześnie chodziłem do ogniska muzycznego, gdzie uczyłem się grać na fortepianie. W V klasie zacząłem bardzo interesować się organami. Zdarzało się nawet, że kiedy byłem na Mszy św., to zamiast służyć przy ołtarzu, wchodziłem na chór, aby patrzeć, jak gra organista. Pewnego dnia zapytałem go, czy mogę zagrać na tym wielkim instrumencie. Oczywiście, poza liturgią. W jedną z sobót, kiedy było spotkanie ministrantów, nie poszedłem na zbiórkę, ale wziąłem klucze od chóru i poszedłem grać. To był moment, kiedy zakochałem się w tym instrumencie. To był pierwszy raz – grałem wtedy z dwie, a może nawet trzy godziny.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Co się zmieniło w Twoim życiu?
Do kościoła zacząłem przychodzić bardzo często, nawet codziennie. Każdą okazję wykorzystywałem, aby grać. Organy musiały grać! Nawet zapominałem otworzyć drzwi do kościoła (to był jeden z moich obowiązków) i ludzie czekali na dworze, ale organy musiały grać!
Kiedy pierwszy raz zagrałeś do Mszy św.?
W jedną z pierwszych sobót miesiąca 2016 r. spełniło się moje marzenie: jako trzynastolatek zagrałem swoją pierwszą Mszę św. w życiu. To była poranna Eucharystia o godz. 9, a w kościele nie było wiele osób. Dla mnie było to niesamowite wydarzenie.
Pamiętasz, jak Ci wtedy szło?
Wychodziło „ciekawie”... całkiem różnie. Nie trafiałem w tonację księdza. Proboszcz jednak nie przejmował się tym. Bardziej cieszył się, że mały chłopiec chce się uczyć. Miłe były reakcje pań obecnych na tamtej Mszy św. Pamiętam, że jak zszedłem z chóru, to wszystkie panie zaczęły mnie przytulać. Były przeszczęśliwe. Gratulowały mi, że chcę się uczyć. Później zacząłem sam w domu uczyć się harmonizacji pieśni, łatwiejszej literatury muzycznej. Po ognisku muzycznym rozpocząłem naukę w szkole muzycznej we Wschowie. Jednocześnie chodziłem na prywatne zajęcia do emerytowanej organistki, która uczyła mnie grać do liturgii. Już pod koniec VI klasy szkoły podstawowej zostałem stałym organistą w małym kościele filialnym w parafii Przemęt. Była tam jedna Msza św. niedzielna, a ponadto Msze św. ślubne i pogrzebowe. Potem przez przypadek w 2018 r. zostałem organistą w parafii św. Bartłomieja Apostoła w Lginiu.
Reklama
Dlaczego przez przypadek?
Znajomy mojego taty był tam organistą i zaproponował, bym zagrał na instrumencie w tamtym kościele. Chętnie skorzystałem z okazji. Organy piszczałkowe były wtedy w stanie agonalnym – stały nieczynne od 1986 r. Ledwie można było wydobyć z nich dźwięk. Po miesiącu tamtejszy organista zapytał, czy jedną Mszę św. zagrałbym w zastępstwie. Zgodziłem się. Całą drogę do Lginia spierałem się z tatą, na czym zagram. Tata mówił, że będę grał na organach elektrycznych, a ja chciałem grać na piszczałkowych, choć były w fatalnym stanie. Było po mojemu, choć brzmiało to co najmniej fatalnie. Byłem jednak zadowolony, że wierni po wielu latach mogli sobie przypomnieć, że mają w kościele organy piszczałkowe. Za kilka dni miał się odbyć odpust parafialny ku czci św. Bartłomieja. Ówczesny proboszcz ks. Marcin Muszyński poprosił, żebym zagrał wtedy na tych piszczałkowych. Zabrałem się za naprawę instrumentu, jego wyczyszczenie, naprawienie zerwanych klawiszy. Instrument był częściowo rozebrany. Wiele piszczałek było wyjętych z wiatrownicy i porozrzucanych po chórze. Miałem 3 dni, żeby przygotować instrument do odpustu.
Sam się za to zabrałeś?
Tak, długie godziny siedziałem w kościele. Tak się złożyło, że Mszę św. odpustową odprawiał dyrektor Diecezjalnego Studium Organistowskiego ks. dr Bogusław Grzebień. Po Eucharystii poprosił, żebym pokazał mu te organy. Wszedł na chór, chwilę pograł, zobaczył dmuchawę, miechy i nic nie mówił. Pod kościołem powiedział: „Współczuję ci”. Można powiedzieć, że w taki sposób rozpocząłem trwającą już od 5 lat pracę organisty w kościele w Lginiu. Jestem zadowolony.
Reklama
Przez ten czas udało Ci się wiele uczynić na rzecz własnego rozwoju. Uczyłeś się prywatnie, w szkole muzycznej, a od roku jesteś słuchaczem Diecezjalnego Studium Organistowskiego w Zielonej Górze. Jak tam trafiłeś?
Do studium poszedłem przez przypadek. Przed rokiem mój kolega Jakub z Wolsztyna powiedział mi, że wraz z niektórymi studentami ze studium organistowskiego wybierają się do fary poznańskiej obejrzeć i posłuchać tamtejszych organów. Akurat byłem wtedy w Poznaniu i dołączyłem do nich. Mogłem porozmawiać z p. Leszkiem Knoppem, wykładowcą studium. Po Mszy św. każdy mógł zagrać na organach poznańskiej fary. Przyszła moja kolej. Nie miałem żadnych nut przy sobie. Zagrałem z pamięci pieśń Boże, lud Twój czcią przejęty z własną harmonizacją. Pan Leszek powiedział wtedy: „Zapraszam w ostatnią sobotę września do studium organistowskiego w Zielonej Górze, ul. Bułgarska 30”. Tak znalazłem się w studium i zostałem od razu przyjęty na drugi rok, bo ukończyłem szkołę muzyczną pierwszego stopnia.
Co daje Ci nauka w Diecezjalnym Studium Organistowskim w Zielonej Górze?
Problemem dla mnie było, że nie mam w domu instrumentu do ćwiczeń. Musiałem znaleźć kościół, w którym mógłbym się uczyć. Bardzo życzliwy proboszcz parafii w Łysinach ks. Bogumił Baszko udostępnił mi organy w kościele. Choć mam do niego 40 km, staram się raz albo dwa razy w tygodniu udać się tam na naukę gry na organach. Nie znalazłem dobrego instrumentu bliżej swojej miejscowości. Dzięki nauce w Studium Organistowskim mam możliwość indywidualnego kształcenia i korzystania z dobrych instrumentów.
Reklama
Czy będąc organistą, nie wpada się w rutynę?
Był taki czas w moim życiu, że do kościoła przychodziłem tylko dlatego, że byłem organistą. Często byłem zniechęcony i nawet nie chciało mi się przychodzić na nabożeństwa. Miałem parę takich momentów, że po prostu siadałem przed organami, grałem jakieś pieśni na zasadzie, żeby zacząć i skończyć i czekałem, kiedy pójdę do domu i dostanę za to pieniądze. Tyle było z mojego udziału w Kościele. Sensu duchowego nie było dla mnie wtedy żadnego. Pewnego razu, kiedy po lekcjach szedłem przez Leszno, zatrzymałem się przy bazylice św. Mikołaja. Nie wiem, co mnie tchnęło, żeby tam wejść. Udałem się do kaplicy wieczystej adoracji, uklęknąłem przed Najświętszym Sakramentem i byłem tam z 40 minut. I nagle wrócił do mnie duch! Znowu poczułem chęć, żeby „nie odklepywać formułki na organach”, ale żeby grać, śpiewać i jednocześnie się modlić. Mówi się, że ten, kto śpiewa, ten dwa razy się modli. Starałem się na nowo uczestniczyć w Kościele jako wspólnocie. Organy mnie „przytrzymały” w kościele.
Czy teraz już wszystko toczy się pomyślnie?
Przychodzą nieraz różne trudności, może już nie tyle duchowe, co bardziej techniczne. Zdarzyło się nieraz, że organy były w bardzo złym stanie i po każdym uruchomieniu grały inaczej. Albo był jakiś klawisz zerwany, albo coś się zacięło, albo brakowało powietrza. Brzmienie też nie było zachęcające. Na szczęście, dzięki inicjatywie obecnego proboszcza ks. Mariusza Żurawicza udało się rozpocząć remont instrumentu.
Co jest istotne w posłudze organisty?
Na organach trzeba grać z pasją. Są na tyle specyficznym instrumentem, że można się przy nich relaksować. Odczuwałem często, że organy grały tak, w jakim ja byłem nastroju. Jeżeli byłem szczęśliwy, grałem utwory durowe; jeżeli byłem smutny – przez głośną grę uspokajałem się. Śpiewem i graniem też można się modlić. W moim przypadku tak się dzieje.
Tadeusz Wypych jest tegorocznym maturzystą i jednocześnie kształci się w Diecezjalnym Studium Organistowskim w Zielonej Górze