Ich wysokość to wypadkowa pracy wychowawców i samych zainteresowanych. Wreszcie, co najważniejsze i warunkujące powyższe, to uczciwa współpraca z łaską powołania prowadzona pod życzliwym kierownictwem Ojców Duchownych.
Świętowanie w dniu 16 października rozpiszemy na kilka odcinków, chcąc w tym roku przybliżyć pracę tej najważniejszej dla diecezji uczelni i miejsca wchodzenia na „szczyty” formowania godnych i świętych kapłanów. Na początek słowa rektora ks. dr hab. Dariusza Dziadosza, wygłoszone na początku uroczystej Eucharystii sprawowanej pod przewodnictwem biskupów Adama Szala i Mariana Rojka.
„W dzień, który Kościół Święty tradycyjnie poświęca czci Matki Bożej gromadzimy się w naszej seminaryjnej kaplicy, aby poprzez Jej matczyne pośrednictwo dziękować Jezusowi Chrystusowi za dar kapłańskiego powołania i daną nam możliwość nieustannego wzrostu w łasce Bożej. Pod przewodnictwem naszych Pasterzy pragniemy z wielką ufnością prosić Wszechmogącego Boga, który jest Panem żniwa wszystkich dusz ludzkich, o to wszystko, co potrzebne alumnom, przełożonym i wszystkim osobom związanym z naszym seminarium w nowym roku formacji. Wszyscy pragniemy jak najlepiej wykorzystać ten nowy okres człowieczego, duchowego i intelektualnego wzrostu, który daje nam powołujący nas Chrystus Pan, aby odpowiednio przygotować się do kapłaństwa i służby w Kościele i zdobyć w naszych seminaryjnych murach tyle wiary, gorliwości, wypróbowanej mocy i stałości oraz bezinteresownej miłości, aby wytrwać na drodze za Jezusem oraz by wiernie i odpowiedzialnie wypełnić to, czego Bóg zażąda od nas na kolejnym etapie kleryckiego lub kapłańskiego życia.
Proponuję, aby w tajemnicę dzisiejszej uroczystości wprowadziła nas biblijna scena z naszej kaplicy. Może ona bowiem posłużyć za duchowy obraz naszego powołania i posłannictwa. Skupmy więc na moment uwagę na tych trzech postaciach umieszczonych w absydzie. Wszyscy doskonale wiemy z Ewangelii, co przedstawia to rzeźbiarskie dzieło, gdyż dokumentuje najważniejsze wydarzenie z dziejów zbawienia, jakim była odkupieńcza śmierć Syna Bożego dokonana za grzechy całego świata. Z górującej nad nami sceny, mimo ogromu cierpienia i bólu, emanuje przede wszystkim wielka powaga i pokój. Umilkły już szydercze i nienawistne głosy prześladowców Jezusa, umilkły głośne wołania i jazgot ciekawskiego i obojętnego na niezawinione cierpienie skazańca tłumu, umilkły już rubaszne pokrzykiwania rzymskich żołnierzy wykonujących bezdusznie swą katowską powinność, ucichł też odgłos przybijanych do krzyżowego drzewa gwoździ, nie słychać już nawet przeszytego ogromnym bólem Chrystusa ani też cichych westchnień i szlochań Jego Bolesnej Matki, kilku niewiast i wiernego ucznia. Zło, niegodziwość, okrucieństwo, szatan i zaprzedani grzechowi ludzie dopełnili już swego dzieła zniszczenia, dokonali, rzec by można, rzeczy wręcz niewyobrażalnej i niewykonalnej, zabili bowiem Dawcę życia, zdołali odrzucić najczystszą z miłości, której wprost nie sposób odrzucić, odepchnęli z szyderczą pogardą i cynizmem samego Boga, który przyszedł, by przywrócić im utraconą godność synów Bożych i obdarować prawdziwym szczęściem. W tym ułamku czasu, który na zawsze utrwaliła ręka artysty w naszej kaplicy, nie ma już miejsca na zło, nienawiść i ludzkie okrucieństwo. One nie mają już nic do powiedzenia, utraciły bezpowrotnie swą moc, nie potrafią już nic więcej. Odebrały życie człowiekowi, lecz nie zdołały niczego odebrać Synowi Bożemu. Kontemplowana przez nas scena ukazuje więc górę Kalwarię na kilka chwil po śmierci Jezusa. W zamarłym obliczu Chrystusa nie ma wyrzutu wobec prześladowców, nie ma też triumfującego zwycięstwa upokarzającego niedorzeczną pychę i bezsilną złość ludzką, która myślała, że może pokonać Boga. Jest za to dobroć i miłość gotowa cierpieć za kochanego nad życie człowieka, gotowa przebaczyć każdą zdradę i krzywdę, a nawet to, że się ją ciągle odrzuca, wyśmiewa, czy jej się nie potrzebuje. Ileż pokoju i życzliwości bije na nas z oblicza cierpiącego Chrystusa. Ileż razy winniśmy się w to oblicze wpatrywać, by zrozumieć jak bardzo Bóg nas ukochał i jak wiele dla nas uczynił. Nasze życie, nasze powołanie, nasze kapłaństwo i nasze zbawienie biorą swój początek w tym pełnym dobroci i pokoju spojrzeniu umęczonego za nas Jezusa.
Teraz niech nasz wzrok zatrzyma się na moment na Bolesnej Matce Syna Bożego. Jej niezwykłe piękno jest owocem najświętszego ze świętych życia, Jej matczyna boleść i smutek zamknięte w sercu i wyryte na twarzy emanują nie rozpaczą, ale wielką godnością i niezwyciężoną niczym nadzieją pokładaną w Bogu. Maryja pod krzyżem wiernie i z posłusznym oddaniem wypełnia trudną Wolę Boga, tak jak Jej Syn. Wymownym znakiem tego posłuszeństwa jest Jej ręka delikatnie wskazująca na przebitą cierpieniem duszę. W niepokalanym sercu Maryi, w którym nieustannie rozważała niezgłębione plany Boga od chwili zwiastowania aż do ukrzyżowania Jezusa, dokonywało się ciągłe fiat, niech mi się stanie według Twego słowa. Niezwykła miłość Tych dwojga, Matki i Syna, jest nieskończona i doskonała. Nie przerywa jej ani nie zwycięża żadne cierpienie czy bolesna próba, nie niszczy jej nawet śmierć. Ich miłość trwa zawsze i nie ma żadnych ograniczeń. To dlatego Jezus ostatnim aktem woli oddaje swą Matkę uczniowi, a poprzez niego wszystkim ludziom. To dlatego Maryja po śmierci Syna kieruje swą matczyną troskę i czułość w stronę nas wszystkich. Wymownym tego dowodem jest druga dłoń Bolesnej Matki, która posłuszna testamentowi miłości Syna jest skierowana w naszą stronę, aby przypomnieć nam, że od tamtej pamiętnej chwili jesteśmy już na zawsze Jej umiłowanymi synami. Ta prawda ma wielkie znaczenie dla każdego człowieka, a szczególnie winna być bliska każdemu klerykowi i kapłanowi. Tyle razy w naszym życiu będziemy uciekać się w różnych potrzebach do tej czułej Matki, zapewne wiele też razy będziemy doświadczać Jej czułej opieki i słyszeć od Niej, że najpewniejszą drogą przez życie jest droga miłości Boga i człowieka.
I w końcu postać Jana Apostoła, najmłodszego i najwierniejszego z uczniów Jezusa. Już sam jego młodzieńczy wiek, jasno błyszcząca w oczach ciekawość życia oraz wyrażony postawą idealizm i radykalizm w miłości do Mistrza i pragnienie pójścia Jego śladami, winne uczynić go bliskim sercom młodych, a szczególnie sercom młodych alumnów i kapłanów. I On, tak jak Maryja, wiernie trwa pod krzyżem Jezusa, pomimo tego, iż tak po ludzku lęka się o własne życie i musi znosić odrzucenie ze strony świata, w którym żył. Jan postanowił pozostać wierny Mistrzowi, bo zbyt wiele od Niego otrzymał. Najpierw przed laty uzyskał wspaniały dar powołania do szczególnej bliskości z Jezusem. Stał się z Jego wyboru jednym z najbliższych towarzyszy Mistrza z Nazaretu. Potem w czasie kilkuletniej drogi za Jezusem otrzymywał kolejne dary: dar niezmąconej miłości i wiernej przyjaźni Chrystusa, wiedzę o Bogu, Jego Królestwie i prawdziwym sensie ludzkiego życia, a także władzę nad złym duchem, moc czynienia znaków oraz misję głoszenia Ewangelii. W Wieczerniku i teraz, pod krzyżem otrzymał trzy największe dary: najpierw Eucharystię, czyli miłość Jezusa, a jednocześnie Jego samego. Eucharystię, która w Kościele stanie się znakiem zbawiającej obecności Syna Bożego i wieczną pamiątką tego wszystkiego, czego Jan był świadkiem na Kalwarii. Drugim darem jest Chrystusowe kapłaństwo, które będzie trwałą drogą jednoczącą ludzi z Bogiem i rozlewającą na świat strumienie Bożej łaski i przebaczenia. Trzecim jest dar Matki Jezusa, która w chwili śmierci Syna Bożego stała się Matką wszystkich wierzących. Te wszystkie dary Jan, jak widzimy, przyjmuje drżącymi z emocji rękoma, nie mogąc się po prostu nadziwić ich wielkości i swemu wyróżnieniu i obdarowaniu. Czy uniesie te dary, czy ich nie zmarnuje, czy z wdzięcznością odpowie na niewypowiedzianą hojność Mistrza? Te pytania z pewnością rodziły się w sercu Jana. Niech rodzą się również w naszych sercach, kiedy na modlitwie będziemy wpatrywać się w absydę naszej kaplicy. Patrząc uważnie na te trzy święte postacie odnosi się wrażenie, że w tej scenie czas jakby na moment się zatrzymał. Ich duchowe i zewnętrzne piękno, pokój oraz niewyobrażalna wręcz moc więzów miłości i bliskości, jakie je łączą, przykuwa wzrok od pierwszego wejrzenia i jakby zniewala do modlitewnego trwania tuż obok, zachęca też do konkretnej odpowiedzi na to, co się zobaczyło. Ale ta odpowiedź zależy już wyłącznie od nas samych.
Niech w tej odpowiedzi na miłość naszego Pana, Jego Matki i wiernego ucznia pomoże nam jeszcze jeden aspekt oglądanej przez nas sceny. Kiedy mrok spowija kaplicę i tylko te trzy postacie z absydy jaśnieją w blasku światła, nagle pojawia się jeszcze jeden wymiar opisywanej sceny. Otóż kładący się na ścianie cień złożonych dłoni Jana widocznie zbliża się do stóp ukrzyżowanego Jezusa i w jednej chwili z gestu przyjęcia daru zmienia się w gest składania w darze. Jan składa u stóp Jezusa swoje ludzkie życie i swoją miłość do Niego i do Jego Matki i w ten sposób najpełniej odwdzięcza się za otrzymane uprzednio dary. To najpiękniejsza prawda i owoc dialogu miłości między uczniem a Mistrzem, pomiędzy powołanym a Powołującym, pomiędzy kapłanem a Bogiem”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu