Reklama

Z Tuskowej księgi cudów

Cud edukacyjny

Niedziela Ogólnopolska 41/2008, str. 28-29

Bożena Sztajner

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Tak sobie myślę, że w gabinetach Ministerstwa Edukacji działają tajemne wrogie moce, które wywierają przemożny wpływ na przebywające tam osoby. Być może jest to rodzaj wirusa, który infekuje każdą nową ekipę urzędników. Może bakteria... Czymkolwiek jest ta zaraza, odpowiednie służby powinny się nią zainteresować, ponieważ wywołuje groźną chorobę. Jej głównym objawem jest obsesja reformowania - bez względu na sens, logikę i cenę. Bo jak inaczej można wytłumaczyć to niepokojące zjawisko, które obywatele naszego kraju obserwują od dobrych kilkunastu lat? Jeżeli to jednak nie choroba, to aż boję się myśleć, co by to mogło być...
Pominę milczeniem te przeszłe reformy, po których pozostał w moim domu ogromny zbiór nikomu niepotrzebnych podręczników. W zupełnie dobrym stanie, ponieważ posłużyły ledwie jednemu dziecku. Każde kolejne potrzebowało innych. Zresztą dziś to już norma i nikt się nawet nie dziwi. Dziwne teraz może wydawać się raczej to, że pięcioro dzieci moich rodziców miało te same podręczniki, a mimo to całkiem przyzwoicie się wyedukowały.
Katarzyna Hall, obecna minister edukacji, też przystąpiła do reformowania, i to z dużym rozmachem. Chce sprawić, by szkoła była przyjazna uczniowi. Ambitne zadanie, godne najwyższej pochwały. Dokonać ma się to przez obowiązkową maturę z matematyki, zmiany w lekturach i przeniesienie sześciolatków z przedszkolnej zerówki do szkolnej pierwszej klasy. Ktoś może chciałby zapytać w tym momencie, co ma piernik do wiatraka. Ja bym chciała, bo nijak nie mogę pojąć logicznego związku między celem a sposobem jego realizacji. Myślę, że Pani Minister wymyśliła sobie wielce oryginalny sposób zmierzenia się z bolączkami polskiego systemu edukacji. Prawdziwe i rzeczywiście doskwierające problemy zignoruje i wdzięcznie obejdzie, udając, że leżą zupełnie gdzie indziej. Bo te wymyślone łatwo rozwiązać ministerialnym rozporządzeniem. Te prawdziwe są dużo bardziej skomplikowane. Być może zresztą ja niepotrzebnie dramatyzuję albo nawet zwyczajnie się czepiam. W końcu nic strasznego się nie stanie, jeżeli maturzyści - humaniści będą obowiązkowo zakuwać matematykę. W końcu jeszcze całkiem niedawno tak właśnie było i dało się przeżyć. Świat się też chyba nie zawali tylko dlatego, że młodzież będzie czytała trochę zmieniony zestaw lektur albo tylko jego fragmenty. Jest to wprawdzie oczywista kapitulacja i legalizacja powszechnej już dzisiaj niechęci do czytania czegokolwiek poza SMS-ami czy tabloidami, jednak pomysłodawcy liczą, być może, że szkolny ludek przez właściwą mu przekorę rzuci się z szalonym zapałem na lekturę tylko dlatego, że nie będzie tak restrykcyjnie wymagana. To byłby prawdziwy sukces.
Traktując sprawę już zupełnie serio, muszę przyznać, że raczej średnio martwią mnie i matury, i lektury. Pewnie zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce przy nich pomajstrować, choćby po to, by nie wyglądało, że za darmo bierze ministerialną pensję. To, co naprawdę burzy mi krew i kłuje prosto w serce, to sześciolatki w szkołach. Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, pomyślałam sobie, że ten wymysł nie przejdzie, że to niemożliwe, by grupka osób decydowała lekko i beztrosko o losie tysięcy maluchów. Otuchy dodawały też liczne krytyczne opinie, również ze środowiska samych nauczycieli. Potem był list protestacyjny rodziców do minister Hall. Wreszcie strona internetowa z tysiącami podpisów rodziców przeciwko realizacji tego zamiaru. Dzisiaj wydaje się, że wszystko na nic, że głos obywateli nie ma żadnej mocy i znaczenia.
Tak zwani dobrze poinformowani twierdzą, że za tą reformą nie stoją żadne argumenty merytoryczne, a tylko ekonomiczno-polityczne. Nie chcę w to wierzyć, bo musiałabym uznać, że ministerialni urzędnicy zeszli na poziom cynicznych sprzedawczyków zdolnych kupczyć nawet dziećmi, gdy zaistnieje taka potrzeba.
Przyjrzyjmy się zatem koronnemu argumentowi Pani Minister za przejściem sześciolatków do pierwszej klasy. Otóż rzekomo (i raczej całkiem niespodzianie) okazało się, że znaleźliśmy się w ogonie Europy pod względem osiągnięć edukacyjnych. Wobec tego konieczne jest zintensyfikowanie edukacji najmłodszych, byśmy mogli przodujących w tym rankingu dogonić. Przyznam, że twierdzenie o tak poważnym zacofaniu zupełnie mnie zaskoczyło. Zastanawiam się, czy ta teza ma jakieś potwierdzenie w badaniach, czy też jest efektem nagłej iluminacji, jakiej doznali szefowie naszej oświaty lub ich doradcy. Przecież dotychczas ze środków masowego przekazu docierały do społeczeństwa doniesienia o zupełnie odmiennej wymowie. Można było się z nich dowiedzieć, że nasi uczniowie są finalistami międzynarodowych olimpiad, otrzymują zagraniczne stypendia, odbywają staże w renomowanych instytutach i ogólnie dobrze sobie radzą w szkołach różnego stopnia i rodzaju poza granicami kraju. Tu i ówdzie można było nawet usłyszeć, że rodzice, którzy wyjechali razem z dziećmi, a zamierzają po jakimś czasie wrócić do Polski, posyłają je na różne dodatkowe zajęcia, by nie miały braków w stosunku do swoich rówieśników, gdy będą kontynuować naukę w naszych szkołach. Powszechna raczej wydawała się opinia o żenująco niskim poziomie publicznych szkół w Europie czy w Ameryce, nawet nie wspominano, że musimy kogoś doganiać czy że wiele nam brakuje, by dorównać innym. Nie mówię tu, oczywiście, o renomowanych, elitarnych szkołach czy uniwersytetach, jednak te różnice znamy z własnego podwórka, gdzie szkoła szkole nierówna, a uniwersytet uniwersytetowi. Ktoś mógłby słusznie powiedzieć, że wyżej wspomniane pozytywne opinie o stanie polskiej edukacji nie są aż tak powszechne i media donoszą o takich zjawiskach właśnie z powodu ich wyjątkowości. Jednak nie możemy zapominać, że to wszystko dopiero zaczęło się dziać, że ledwie chwilę temu uzyskaliśmy możliwość swobodnego poruszania się po Europie, że dopiero od niedawna możemy próbować swych sił na forum międzynarodowym i konkurować z innymi - zarówno gdy chodzi o wiedzę, jak i umiejętności. Te pierwsze doświadczenia dają jednak uzasadnione podstawy, by spodziewać się, że może być tylko lepiej - szczególnie z tego powodu, że stopniowo zanikać będzie najważniejsza bariera dla jakichkolwiek naszych sukcesów za granicą, jaką wciąż jeszcze jest nieznajomość języka. Dziś już przedszkolne dzieci mogą się uczyć języków obcych. Jeżeli dodać do tego coraz powszechniejszą dostępność internetu, to można przyjąć, że świat rzeczywiście staje przed nami otworem.
Wróćmy do sześciolatków, bezpiecznych jeszcze i szczęśliwych w swoich przedszkolnych zerówkach. Uważam, że przenoszenie ich do szkolnych klas jest szkodliwe i niepotrzebne. Z różnych badań i doświadczeń poradni psychologiczno-pedagogicznych wynika, że przynajmniej 15% siedmiolatków nie wykazuje dojrzałości szkolnej. Jak ta statystyka może wyglądać u sześciolatków? Intuicja podpowiada mi, że 25% nie będzie wartością przesadzoną. Chyba że w ostatnim czasie dokonał się jakiś gwałtowny skok rozwojowy, o czym jednak nie słyszałam. Sama poszłam do szkoły w wieku sześciu lat, bo bardzo tego chciałam. Moja nauczycielka przez pół roku męczyła się, by wdrożyć mnie do szkolnych rygorów. W końcu się udało, ale jakby to wyglądało, gdyby w klasie było więcej takich dzieci? A jak to będzie, gdy w przyszłym roku nieprzygotowane szkoły i nieprzygotowani nauczyciele będą musieli przyjąć całe zastępy sześciolatków, które znajdą się tam nie z własnego pragnienia, jak to było ze mną, ale zwyczajnie z przymusu? Pani Minister zapewnia, że do tego czasu szkoły zostaną odpowiednio przystosowane, a nauczyciele przygotowani. Zważywszy na wszystkie okoliczności i uwarunkowania, trzeba uznać, że Pani Minister liczy na cud. Pomijając tę ministerialną wiarę w cuda, pozostaje pytanie: Po co ta rewolucja, skoro mamy już dobrze przygotowane przedszkola i przedszkolnych nauczycieli, a edukacja sześciolatków przebiega całkiem zadowalająco? Czy nie lepiej całą energię ministerialnych urzędników i posiadane środki skierować na stworzenie takiej placówki w każdej, nawet najmniejszej miejscowości?
Niedawno, odprowadzając do klasy mojego syna, siedmiolatka, zauważyłam jego zapłakanego kolegę. Wśród łkań wykrztusił, że chce do domu. Ta szkoła nie wydała mu się przyjazna. Nic dziwnego, przyjazna ma być od przyszłego roku, po zabiegach Pani Minister. Kiedy moje dziecko było w przedszkolnej zerówce, prosiło nieraz, by wcześniej odbierać je do domu. Parę razy udało mi się spełnić tę prośbę, przy czym zwykle musiałam czekać, aż skończy zabawę z kolegami. Pani przedszkolanka, pełna zrozumienia, skomentowała to zachowanie następująco: „Proszę pani, oni wciąż są tacy «nienabawieni», ciągle im mało. A ten czas przed wyjściem do domu jest dla nich najlepszy, bo przeznaczony jest na spontaniczną zabawę, na robienie tego, co chcą i z kim chcą. Niewykluczone, że one w ten sposób uczą się najwięcej”.
Słuchając tej mądrej pani, przypomniałam sobie niedawno przeczytaną książkę „Zmyślne ruchy, które doskonalą umysł” autorstwa dr Carli Hannaford, znanej neurofizjolog i pedagog. Autorka jako terapeutka dzieci z trudnościami w nauce poznała systemy edukacyjne w wielu krajach świata. Najwyżej oceniła model publicznej edukacji w Danii, jako najbardziej zgodny z tempem rozwoju mózgu i integracji wielozmysłowej. W szkole duńskiej dzieci rozpoczynają naukę w wieku siedmiu lat. Lekcja wypełniona jest ruchem, muzyką, sztuką i wspólną pracą grupową. Nacisk kładzie się na indywidualną inicjatywę i twórczość, poszanowanie jednostkowych różnic i talentów. Do 14. roku życia uczniowie nie mają żadnych testów, co pozwala im swobodnie współpracować, zamiast rywalizować. Również duńska matura różni się od innych i rzeczywiście jest egzaminem dojrzałości intelektualnej, społecznej i obywatelskiej. Carla Hannaford zapadła mi w pamięć jeszcze z innego powodu. Dowiodła naukowo, że dzieci przed ukończeniem siódmego roku życia nie są gotowe, z powodów neurofizjologicznych, do nauki czytania i innych typowo szkolnych zajęć. Chodzi o zdolność do ogniskowania wzrokowego, czyli o widzenie dwuwymiarowe, którą to zdolność dzieci osiągają około 7-8. roku życia. Do tego czasu naturalne jest widzenie trójwymiarowe, obwodowe. Gwałtowne i wymuszone przestawienie na bliskie, dwuwymiarowe patrzenie jest, według autorki, poważną przyczyną szkolnych niepowodzeń i upokorzeń. Po przeczytaniu tej niezwykłej pracy zastanawiałam się, czy jest ona znana naszym urzędnikom w Ministerstwie Edukacji i nauczycielom; czy znajduje się w programach uczelni kształcących nauczycieli. Wydaje mi się, że mogłaby stać się istotnym przyczynkiem czy też inspiracją w myśleniu o szkole i uczeniu się w ogóle.
Tak sobie myślę, że mimo (czy też obok) reformy, prawdziwe problemy polskiej szkoły wciąż czekają na rozwiązanie. Ciągle też dochodzą nowe. Przykłady znamy choćby z doniesień medialnych. To wciąż wielkie i dotąd niepodjęte wyzwanie dla resortu edukacji. Ostatnie reformatorskie pomysły Ministerstwa Edukacji świadczą o błędnej diagnozie, nie ma więc co liczyć na uzdrowienie. Najlepiej byłoby zrezygnować i zacząć od nowa.

Autorka jest absolwentką psychologii KUL-u, matką siedmiorga dzieci, w tym Oli z zespołem Downa.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

2008-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Młodości, ty do Kościoła przychodź!

Jak to jest ze współczesną młodzieżą? Chcą, czy nie chcą się angażować w życie Kościoła? Jest wielu dalekich od tego świata, ale są też tacy, którzy swoją młodość przeżywają „po Bożemu”, z wiarą, mocą i wielkimi chęciami do działania.

Św. Stanisław Kostka - patron dzieciaków i właśnie młodzieży, przy tym - naprawdę świetny i odważny gość - sprawia, że zaczynamy się zastanawiać… chodzą to ci młodzi na Msze, czy nie chodzą? Po bierzmowaniu uciekają z Kościoła? Nie chce im się wchodzić w kościelne życie, jest to dla nich nudne, mało ciekawe? Czy taka młoda osoba, która jest zaangażowana we wspólnotę, budynek kościoła jest dla niej drugim domem, może zostać określona po młodzieżowemu przez swoich rówieśników „lamusem” i dziwakiem? Oczywiście, może. Nie ma co się czarować, publiczne przyznanie się do wiary jest obarczone ryzykiem wyśmiania, szydzenia i odsunięcia się z życia wielu ludzi.
CZYTAJ DALEJ

Pismo Święte podkreśla potrzebę uczciwości

2025-09-18 09:34

[ TEMATY ]

rozważania

O. prof. Zdzisław Kijas

Karol Porwich/Niedziela

Pismo Święte podkreśla potrzebę uczciwości. Jezus uczy, że kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie.

Jezus powiedział do uczniów: «Pewien bogaty człowiek miał rządcę, którego oskarżono przed nim, że trwoni jego majątek. Przywołał więc go do siebie i rzekł mu: „Cóż to słyszę o tobie? Zdaj sprawę z twego zarządzania, bo już nie będziesz mógł zarządzać”. Na to rządca rzekł sam do siebie: „Co ja pocznę, skoro mój pan odbiera mi zarządzanie? Kopać nie mogę, żebrać się wstydzę. Wiem już, co uczynię, żeby mnie ludzie przyjęli do swoich domów, gdy będę odsunięty od zarządzania”. Przywołał więc do siebie każdego z dłużników swego pana i zapytał pierwszego: „Ile jesteś winien mojemu panu?” Ten odpowiedział: „Sto beczek oliwy”. On mu rzekł: „Weź swoje zobowiązanie, siadaj prędko i napisz: pięćdziesiąt”. Następnie pytał drugiego: „A ty ile jesteś winien?” Ten odrzekł: „Sto korców pszenicy”. Mówi mu: „Weź swoje zobowiązanie i napisz: osiemdziesiąt”. Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił. Bo synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z podobnymi sobie ludźmi niż synowie światłości. Ja też wam powiadam: Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy wszystko się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków. Kto w bardzo małej sprawie jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w bardzo małej sprawie jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie. Jeśli więc w zarządzaniu niegodziwą mamoną nie okazaliście się wierni, to kto wam prawdziwe dobro powierzy? Jeśli w zarządzaniu cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, to któż wam da wasze? Żaden sługa nie może dwom panom służyć. Gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował; albo z tamtym będzie trzymał, a tym wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie!»
CZYTAJ DALEJ

Papież Leon XIV: miałem wspaniałe relacje z rodzicami

2025-09-18 15:09

[ TEMATY ]

Papież Leon XIV

relacje z rodzicami

wspaniałe

PAP

Papież Leon XIV

Papież Leon XIV

Papież Leon XIV miał wspaniałe relacje z ojcem i matką. W wywiadzie dla amerykańskiego portalu „Crux”, którego fragmenty opublikowano w czwartek w Rzymie, papież powiedział, że nadal jest blisko związany ze swoimi dwoma braćmi, mimo że jeden z nich reprezentuje przeciwne poglądy polityczne i mimo że mieszkają w różnych miejscach. Leon podkreślił, że to właśnie doświadczenia rodzinne ukształtowały go jako osobę.

Papież opowiedział się za większym uznaniem tradycyjnych rodzin składających się z ojca, matki i dzieci. Rodzina jest „fundamentem” społeczeństwa.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję