Reklama

Polska baśń i telenowela

Niedziela Ogólnopolska 24/2010, str. 28-29

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

WIESŁAWA LEWANDOWSKA: - Czy gdyby w drugiej połowie maja 2010 r. nie doszło w Polsce do klęski żywiołowej - niszczycielskiej powodzi, która wyciszyła kampanię prezydencką - mielibyśmy dziś do czynienia z superkonfliktem społecznym? Czy mieli rację publicyści i politycy, którzy w połowie maja przepowiadali - może lepiej powiedzieć: zapowiadali - wojnę domową?

DR TOMASZ ŻUKOWSKI: - Rozumiem, że mówi Pani o wypowiedzi Andrzeja Wajdy w pałacu Na Wodzie, na posiedzeniu Komitetu Honorowego Bronisława Komorowskiego... To - mówiąc najdelikatniej - zdecydowana przesada. Andrzej Wajda jest wybitnym reżyserem, ale zdecydowanie gorszym analitykiem życia politycznego. Dziwię się, że zdecydował się na tak ostre przemówienie. Jego wypowiedź - pełna emocji, także tych spisanych w notesiku, z którego korzystał - wojnę nie tylko ogłaszała, ale i podporządkowana była logice walki. Był w niej bilans sił i środków „walczących stron”. Było ustalenie, że jeśli chodzi o największe armaty demokracji, czyli media, to kandydat Platformy może liczyć na TVN...

- Powiedział wprost, że „w TVN mamy przyjaciół”...

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

- Tak! I domagał się „odbicia” TVP! Oceniał też wpływy w innych mediach. Powtórzę raz jeszcze: cenię Andrzeja Wajdę, zwłaszcza za mój ulubiony film „Ziemię Obiecaną”. Cenię go za kongenialną z tekstem Reymonta scenę monologu Karola Borowieckiego przy ciele zmarłego ojca. To jedna z największych scen w historii kina. To jeden z kluczowych przekazów w uniwersum polskiej kultury. Ale tym razem, w tym spektaklu i z tym scenariuszem, pan Andrzej budził moje zdziwienie i - powiem wprost - niesmak.

- Mielibyśmy więc tę wojnę domową, gdyby nie powódź?

- Nie. Mogliśmy i możemy mieć ostre konflikty i spory „na górze” i „na dole”, ale nie wojnę domową w społeczeństwie. Po 10 kwietnia 2010 r. ludzie oczekują jedności w tym, co najważniejsze, i debaty o tym, co nas różni. Natomiast - to prawda - elementy ostrej, niszczącej kłótni w rodzinie przeradzającej się w „zimną wojnę domową” mieliśmy wcześniej - przed 10 kwietnia...

- Kto z kim walczył?

Reklama

- Wolę słowa „rywalizował”, „spierał się”. Po jednej stronie mieliśmy prezydenta, jego zwolenników oraz mniejszość instytucji Rzeczypospolitej, a po drugiej - rządzącą partię, komercyjne media, bardzo wiele grup interesów i większość instytucji państwa. To był ostry, długotrwały konflikt, w którym sięgnięto zarówno do technik właściwych dla polityki „starego typu” (a więc walki o wpływy w różnego rodzaju instytucjach państwa czy organizacjach społecznych), jak i do narzędzi „nowej polityki”, w tym instrumentów współczesnej reklamy. Zaczęto dzielić polityków na tych „trendy” i tych „obciachowych”. „Obciachem” w tym PR-owym spektaklu było oczywiście wszystko, co wiązało się z PiS, zaś to, co pochodziło od PO, było „trendy”, „cool”. I to działało. Zwłaszcza w latach 2008-2009 głębokie rowy ludzkich emocji wykopane przez „postpolityczny” marketing dzieliły polityczną widownię na stabilną większość sprzyjającą obozowi władzy i dwukrotnie mniej liczny obóz opozycji.

- Mało zrozumiałe dla zwykłych ludzi jest to, że tak zajadle zaczęli się między sobą kłócić politycy o bardzo podobnej orientacji ideowej...

- Konflikty, czasami ostre, są naturalną częścią demokracji. Niezwykłe było to, że aż tak ostry konflikt toczył się między ludźmi z szeroko rozumianego obozu „Solidarności”, osobami o wspólnych, historycznych korzeniach. Wielu z nich tworzyło kiedyś wspólne polityczne drużyny: OKP w 1989 r., AWS w 1997 r. Była też - przypomnijmy - koalicja PO-PiS w wyborach samorządowych z  2002 r. Dlatego określenie dzisiejszego konfliktu jako „domowego” jest na miejscu. To rzeczywiście spór w starej, „solidarnościowej” rodzinie, niegdyś w jednym politycznym domu. Takie spory bywają, z samej swej natury, ostre. Oznaczają bowiem bolesny proces rozdzielania wspólnej tożsamości.

- Spór na temat początku tego sporu chyba nigdy się nie skończy. Kto zaczął tę „wojnę” kilka lat temu?

Reklama

- Bezpośrednim powodem rozpalenia konfliktu stały się wyniki wyborów w 2005 r. i wygrana PiS. Chłodna kalkulacja podyktowała przegranej Platformie Obywatelskiej strategię odrzucenia koalicji z Prawem i Sprawiedliwością, co w tej chwili przyznają niemal wszyscy analitycy i wielu polityków, w tym np. Janusz Palikot w swej ostatniej książce. Przyczyna tej decyzji była prosta: liderzy PO obawiali się, że w tej koalicji będą stroną słabszą, mniej wpływową, a z powodu podobieństwa elektoratów zagrożoną zmarginalizowaniem, zamienieniem w „przystawkę”. Równocześnie - zgodnie z regułami „kampanii zaczepnych” - Platforma ogłosiła, że rozdzielaniu „syjamskich braci” z PO-PiS winni są bracia Kaczyńscy i ich formacja. Miało to „wepchnąć” PiS w ramiona LPR i Samoobrony, by wizerunkowi tej umiarkowanej partii odebrać wiarygodność.

- A PiS w żadnej mierze nie ponosi tu winy?

- PiS-owi nie udało się tej strategii PO zapobiec. Przyjęto reguły tej gry, co popychało ku większemu radykalizmowi programu i zaostrzeniu języka debaty. Nie zdecydowano się też ostatecznie na rozwiązanie alternatywne w stosunku do koalicji z Lepperem i Giertychem - na wcześniejsze wybory parlamentarne.

- W jaki sposób ten kilkuletni „stan wojenny nowoczesnej Polski” wpływał na sprawy kraju, na polską politykę?

- Chyba Panią zaskoczę: i dobrze, i źle. W latach 2005-07 obie partie, spierając się ze sobą, zagospodarowały większość przestrzeni życia publicznego. Wypchnęły postkomunistyczną lewicę na drugi plan. Doprowadziły także do wzrostu społecznej aktywności, ludzkiego zaufania (prawda, ciągle niskiego) do świata polityki. Obie rywalizujące formacje podjęły takie wspólne decyzje, jak powołanie CBA czy likwidacja WSI. Z marginesu do centrum politycznej sceny wkroczyli reprezentanci środowisk tradycjonalno-katolickich czy też wykluczanej części mieszkańców wsi. Spluralizował się świat elit.

- Jednak szkody przyniesione przez ten „demokratyczny spór” okazały się wyraźnie większe...

Reklama

- Niekoniecznie. Choć to prawda, że szybko pojawiły się sygnały, które musiały obniżać wzajemne zaufanie poniżej niezbędnego minimum - choćby obustronne próby przejęcia części drużyny rywala... Źle się też stało, że parlamentarna koalicja PiS--LPR-Samoobrona objęła publiczne media. PO odrzuciła propozycję PiS zakładającą, że dwoma głównymi uczestnikami ciał zarządzających tymi mediami będą właśnie te dwie główne partie (rozumiem, że strony „PO-PiS-owego” sporu różnią się do dziś oceną, czy ta propozycja była wiarygodna i wystarczająca). Platforma wolała chwilowo zrezygnować z wpływu na media publiczne (które i tak zamierzała osłabić), by zmusić PiS do zawarcia tej kompromitującej i skazanej na fiasko koalicji… Bilansując jednakowoż plusy i minusy, można jednak zaryzykować twierdzenie, że od 2005 do 2007 r. „postsolidarnościowy” spór - mimo oczywistych negatywów - dawał systemowi politycznemu więcej korzyści.

- Jeśli opozycyjna PO była w tej walce stroną bardziej aktywną, to po wygranych wyborach w 2007 r. i odzyskaniu pewności siebie, mogła już zrezygnować z agresji...

- Tak się jednak nie stało. Po 2007 r. tempo reformowania kraju spadło, zaś logika rządzenia zwycięzcy wyborów (a więc PO) została dostosowana do potrzeby ostatecznego pokonania PiS i osłabienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jeżeli między 2005 a 2007 r. obie strony, walcząc ze sobą, jednak budowały jakąś nową jakość, to od 2007 r. rządząca PO - stając na czele „obozu anty-PiS-owskiego” - próbowała zamienić osłabionego rywala w symbol obciachu.

- Nie było więc żadnych szans na pokój?

- Moim zdaniem - żadnych. Można długo cytować słowa z „narracji agresji” stosowanej wówczas przez ludzi PO. Założono z góry, że nie będzie równorzędnego sporu, że jeden z partnerów ma być po prostu zepchnięty na margines. To była w polskiej, demokratycznej polityce nowa, szkodliwa jakość. Doszło wręcz do tego, że nawet wtedy, gdy kompromis był pożądany i potrzebny ze względu na elementarną rację stanu, padały słowa o „ślepych snajperach”, „bitwach o krzesło” czy „byłych prezydentach”.

- Opinia publiczna została skutecznie przekonana, że to Prawo i Sprawiedliwość bardziej parło do niezgody.

Reklama

- Logika sporu powodowała, że ostre słowa padały z obu stron. Jednak obozem narzucającym taki właśnie klimat narracji była Platforma. Czynili tak regularnie - z całą świadomością realizowanego celu - nie tylko „harcownicy”, ale także osoby ważne w państwie i krajowej polityce, m.in. wicemarszałek Sejmu, minister spraw zagranicznych oraz wiceprzewodniczący PO (pełniący także funkcję lidera jej regionalnych struktur). Ta „wojna” była prowadzona z całą konsekwencją. Jej celem i osiągniętym (na jakiś czas) efektem było podporządkowanie debaty publicznej wspomnianej, marketingowej logice „trendy-obciach” i zepchnięcie strony prezydenckiej do roli nieomal opozycji antysystemowej. Prezydent - a więc pierwszy obywatel RP - był traktowany jako antysystemowy opozycjonista! Co więcej, jako obciach właśnie! W tym mieściło się wszystko: kpina, żart, otwarta agresja, tolerowana zresztą przez sądy, o salonowych autorytetach moralnych nie wspominając...

- Twierdzi Pan, że mieliśmy do czynienia ze świadomym lekceważeniem osoby i urzędu prezydenta?

- Dokładnie tak. Nie możemy osobom tak bezpardonowo uderzającym w Lecha Kaczyńskiego odmawiać inteligencji i świadomości konsekwencji własnych działań. To była - z punktu widzenia zdrowej demokracji - patologia. Co do tego nikt trzeźwo myślący chyba nie miał i nie ma wątpliwości. Zastosowano logikę, według której ludzie mieli być nie obywatelami, lecz „konsumentami postpolityki”. Owym „konsumentom” (bo przecież nie republikańskim obywatelom) serwowano telenowelę, w której celebryci (oglądani przez kawałki szkła z andersenowskiego lustra) oklejali etykietami „trendy” i „obciach” karykatury polityków (bo przecież nie ich samych), wreszcie - „nominowali ich” do opuszczenia tego spektaklu. Rolę pierwszej władzy przejmował - by użyć określenia Benjamina Barbera - komercyjny telesektor inforozrywkowy (czyli - mówiąc krócej - „telesfor”).

- I tak było aż do 10 kwietnia 2010 r...?

Reklama

- Tak, ta (anty)kreacja (anty)polityki zawaliła się 10 kwietnia 2010 r.... Szklane okruchy wypadły z ludzkich oczu i serc. Osoba, która w nadchodzącej kampanii prezydenckiej miała być obsadzona przez koalicję komercyjnych mediów i obozu rządzącego w roli „lidera obciachu”, została, dosłownie z dnia na dzień, bohaterem-legendą. Prezydent Lech Kaczyński stał się tym, kim był naprawdę: niezwykle ważnym, pozytywnym bohaterem opowieści o Rzeczypospolitej. Z baśnią „o dobrym, medialnym smoku Telesforze i złych politykach” zaczęły konkurować opowieści, w których telesektor nie był już postacią pozytywną. Wtedy - tuż po 10 kwietnia - prawie dwie trzecie Polaków twierdziło, że media były w stosunku do Lecha Kaczyńskiego niesprawiedliwe. Dziś uważa tak ciągle ponad połowa naszych rodaków…

- Czy uważa Pan, że Polacy nie chcą już żadnej wojny domowej?

- Nigdy jej nie chcieli, choć byli jej mimowolnymi ofiarami, zamkniętymi w „pułapce nienawiści”. Wielu - choć nie wszyscy - zdali sobie z tego sprawę właśnie 10 kwietnia... W tej chwili większość ludzi oczekuje raczej polityki włączającej ich do debaty o Polsce, chcą być republiką, chcą być podmiotem w tej republice, chcą uczestnictwa, chcą, żeby politycy byli ich dobrymi reprezentantami. Mało tego: zaufali im ponownie! Po 10 kwietnia notowania wszystkich polityków badanych przez CBOS poszły w górę. Wyjątkiem był Janusz Palikot. Z głównego myśliwego III RP polującego w „wirtualu” na „obóz obciachu”, stał się nagle ofiarą: los obsadził go w roli „politykiera-manipulanta”. Dziś mozolnie próbuje się z tej pułapki wydostać. Pomagają mu w tym wyciągnięte ręce partyjnych kolegów (szczęśliwie - nie wszystkich).

- Ci, którzy na użytek kampanii wyborczej mówią o wojnie domowej, twierdzą, że to nie na górze, wśród polityków, ale na dole, w społeczeństwie, doszło obecnie do wielkiego wrzenia.

Reklama

- Nieprawda! Dziś społeczeństwo, bardziej niż jeszcze ponad miesiąc temu, oczekuje polityki opartej na porozumieniu albo przynajmniej na budowaniu kompromisu, oczekuje debaty merytorycznej o różnych ważnych sprawach, bez używania ostrego języka i skrajności. Naturalną konsekwencją tych oczekiwań - co pokazują badania - jest wyrównywanie się wpływów dwóch głównych formacji.

- Co zatem oznaczało to - z przyczyn losowych nieudane - zadekretowanie wojny politycznej?

- Prawdopodobnie było reakcją obronną na załamanie się dominacji jednego obozu. Oznaczało próbę ponownego pogłębienia częściowo zasypanych po 10 kwietnia „okopów nienawiści”, oddzielających PO od PiS. Stanowiło część strategii obrony politycznego i emocjonalnego status quo. Bo obóz rządzący ma dziś do wyboru dwie strategie: pierwsza - podjęcie oczekiwanej przez społeczeństwo merytorycznej debaty; druga - powrót do ostrego konfliktu i gry w „trendy” i „obciach”. Jak dotąd - rozmawiamy na przełomie maja i czerwca - wybrano obie. Symbolizuje to równoczesne ogłoszenie hasła, że „zgoda buduje” i proklamowanie domowej wojny.

- Na samym początku kampanii wyborczej to właśnie ci, którzy ogłosili wojnę domową, ostrzegali przed językiem konfrontacji, którego spodziewali się ze strony PiS, i doznali zawodu (jeszcze przed powodzią). Natychmiast padł zarzut, że prezentowana przez PiS łagodność i miękkość jest cyniczną grą...

Reklama

- Tu zderzają się dwa sposoby opisywania rzeczywistości: ten sprzed i ten po 10 kwietnia. Po żałobie w Polsce zmieniło się bardzo wiele w oczekiwaniach wobec polityki, w diagnozach społecznych... Nie ma już konsumentów oczekujących krwi, sensacyjnych filmów grozy i skandalu, są republikańscy obywatele, którzy czekają na debatę o Polsce. Politycy po prostu dostosowują się do tego. U wielu polityków (u Jarosława Kaczyńskiego z całą pewnością) wielką rolę odegrała trauma związana z osobistymi przeżyciami...

- A więc to raczej stawianie zarzutu „cynicznej gry” jest tu cyniczne...?

- Tak. Używanie w tym kontekście słowa „cynizm” jest cynizmem!

- Jeśli dziś kandydat PiS na prezydenta ogłasza pokój i konieczność porozumienia się obu partii dla dobra Polski, to - Pana zdaniem - nadstawia drugi policzek?

- Jest sobą. Jaki będzie tego efekt? Dowiemy się już niebawem. Nie zapomnijmy, że ten efekt zależy również od każdego z nas.

2010-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Abp Kupny: „Kościół buduje się przez codzienną wytrwałość”

2025-11-16 16:54

Archiwum Archidiecezji Wrocławskiej

Parafia NMP Królowej w Oławie obchodzi dzisiaj 20-lecia swojego powstania. Eucharystii przewodniczył metropolita wrocławski, abp Józef Kupny, który w homilii przypomniał, że najważniejszą świątynią nie są mury, lecz człowiek.

Metropolita wrocławski rozpoczął swoją homilię od słów Jezusa zapowiadających zburzenie świątyni jerozolimskiej. - Powinny poruszyć uczniów słowa Jezusa: “Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu”. Ale Jezus wypowiedział je nie dlatego, że nie ceni piękna murów i wystroju świątyni, lecz dlatego, że prawdziwą świątynią zawsze był i jest człowiek. Człowiek i jego serce otwarte na Boga i przyszłość, wskazał kaznodzieja, dodając: - Uczniowie wtedy jeszcze tego nie rozumieli. Dopiero Chrystus pokazał nam, że to my jesteśmy świątynią Boga, że Bóg mieszka w nas. Dziś, patrząc na piękny kościół parafialny, chcemy powiedzieć: “Panie, dziękujemy Ci, że w tym miejscu zechciałeś zamieszkać pośród nas”.              W dalszej części abp Kupny wrócił do początków parafii, wyrażając głęboką wdzięczność wszystkim, którzy ją tworzyli: - Każda parafia ma swoją historię i swoje korzenie. Dwadzieścia lat temu, kiedy powstała wasza parafia, Bóg zaprosił ludzi tej ziemi do nowego dzieła. Nie było wtedy wszystkiego, co mamy dziś, ale były nadzieje, plany i wiele pracy. Ta parafia istnieje dzięki wierze, miłości i wytrwałości ludzi - mówił metropolita wrocławski, dziękując za zaangażowanie w dzieło stworzenia parafii. - Z serca dziękuję wszystkim, którzy byli na początku tej drogi. Myślę o tych, którzy przez dwadzieścia lat są związani z tą parafią. Dziękuję księdzu proboszczowi Robertowi, dziękuję wszystkim, którzy ofiarowali czas, talenty, środki i modlitwy. Niech Bóg wynagrodzi ich trud — zarówno tych, którzy są dziś z nami, jak i tych, którzy odeszli do domu Ojca.      Odnosząc się do Ewangelii, abp Józef Kupny zauważył: - Dzisiejsza Ewangelia mówi o niepokoju, zniszczeniu i trudnościach. Nie wiem, jak słuchali jej uczniowie, ani jak my ją odbieramy, ale ona jest zaskakująco aktualna. Każda wspólnota przeżywa chwile słabości, rozproszenia, zmęczenia. A jednak Jezus mówi: “Nie trwóżcie się”. To znaczy: nie bójcie się, bo Ja jestem z wami. Wracając jeszcze w słowie do dwudziestolecia parafii, hierarcha podkreślił: - Chrystus przez tych 20 lat był tutaj obecny: w sakramentach, w Eucharystii, w rodzinach, które trwały mimo trudności, w dzieciach, młodzieży, w chorych i starszych. Był obecny w każdym, kto się modlił, służył, pomagał. I choć były chwile trudne, to właśnie wtedy najbardziej widać było siłę wiary - powiedział abp Kupny, dodając: - Jezus mówi dziś do nas: “Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie”. Te słowa są jak program waszego jubileuszu. Kościół buduje się nie przez spektakularne działania, lecz przez codzienną wytrwałość: przez matki i ojców, którzy uczą dzieci modlitwy; przez kapłanów, którzy dzień po dniu głoszą Słowo Boże; przez seniorów modlących się za młodych; przez ludzi, którzy sprzątają kościół, śpiewają, troszczą się o parafię. To codzienny trud, ale i codzienny cud. Nie zabrakło także odniesienia do patronki parafii: - Najświętsza Maryja Panna Królowa od początku czuwa nad tą parafią. Jej królowanie to nie panowanie, jak myślimy po ludzku. To służba: pokorna, wierna, pełna miłości. Maryja trwała pod krzyżem i uczy nas, abyśmy w chwilach prób nie odchodzili, ale trwali przy Chrystusie z nadzieją - mówił kaznodzieja, dodając: - Dzisiaj wielu gniewa się na Kościół, zniechęca się, odchodzi. Ale to właśnie wtedy trzeba trwać. Trwać przy Chrystusie, nie opuszczać Go w chwilach próby, tak jak Maryja nie odeszła spod krzyża.      Na zakończenie homilii abp Józef Kupny zawierzył parafię Duchowi Świętemu i Matce Bożej: - Dwadzieścia lat temu Bóg rozpoczął w tym miejscu piękne dzieło Boskie. Dziś dziękujemy Mu za wszystko, co już uczynił, i z ufnością prosimy, by prowadził nas dalej przez następne lata i dziesięciolecia. Niech Duch Święty daje nam wytrwałość w wierze, nadziei i miłości, a Maryja, wasza Królowa, niech prowadzi was drogą ku Bogu.”
CZYTAJ DALEJ

Pani z Ostrej Bramy

Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem... (Adam Mickiewicz)
CZYTAJ DALEJ

ks. Molewski: Czy chcielibyście życie oddać za czystość?

2025-11-17 12:39

[ TEMATY ]

archidiecezja łódzka

Piotr Drzewiecki

IV. Ogólnopolskie Spotkanie Ruchu Czystych Serc w Łodzi

IV. Ogólnopolskie Spotkanie Ruchu Czystych Serc w Łodzi

- Wdzięczność stwarza nowy sposób na życie. Jak się nauczysz patrzeć na ludzi wokół nas z wdzięcznością, zaczniesz inaczej żyć! – mówił ks. Jerzy Molewski podczas konferencji dla Ruchu Czystych Serc.

W kaplicy św. Krzysztofa przy Sanktuarium Imienia Jezus w Łodzi odbyło się IV. Ogólnopolskie Spotkanie Ruchu Czystych Serc. Okazją do spotkania było święto bł. Karoliny Kózkówny, patronki ruchu i młodej męczennicy z podtarnowskiej Zabawy. Spotkanie rozpoczęli organizatorzy, którzy powitali przybyłych do Łodzi członków Ruchu Czystych Serc, następnie krótką modlitwę uwielbiania poprowadził ks. Adam Pawlak, diecezjalny duszpasterz młodzieży. Zebrani odmówili także litanię do bł. Karoliny Kozkówny, która przez cały dzień spotkania młodym towarzyszyła podczas spotkania w swoich relikwiach i obrazie, który pochodzi z Sanktuarium w Zabawie. Konferencję wygłosił ks. Jerzy Molewski, zaczynając od przewrotnego pytania: - Czy chcielibyście życie oddać za czystość? (…) Dziś największy problem jest z wdzięcznością. Nie umiemy dziękować. Dziecko, które nie umie dziękować za obiad odchodząc od stołu, jest niewychowane. Brak wdzięczności rodzi smutek, niezadowolenie, depresję. To ojciec ma uczyć dziecko wdzięczności wobec mamy, a mama wdzięczności za wiele codziennych rzeczy. To jest takie przygotowanie dla nas, by w przyszłości być dobrą żoną czy dobrym mężem. Brak wdzięczności rodzi różne problemy życiowe. Człowiek, który widzi że jest obdarowywany w nim rodzi się szczęście i świadomość obdarowania. Wdzięczność stwarza nowy sposób na życie. Jak się nauczysz patrzeć na ludzi wokół nas z wdzięcznością, zaczniesz inaczej żyć! Jeśli w przyszłości masz być świętą matką czy świętym ojcem, musisz o to bardzo dbać, wdzięczność rodzi przyjaźń, poprawia relacje. Żyjemy w świecie niezadowolenia, który wielu rani. Niespełnione oczekiwania bardzo nas ranią. Żyjemy wczasach zapomnienia o cnocie wdzięczności… Dziś zatem chcemy uczyć się wdzięczności, chcemy się nią obdarowywać. Wdzięczność rodzi miłość! Jeśli ktoś zobaczy, że jest obdarowany, to w nim rodzi się miłość i idzie z nią dalej. Pan Bóg chce dobra człowieka, na każdym kroku. Wdzięczność rodzi niesamowitą radość. Jeśli zrobisz coś dobrego, ten gest dobroci potrafi budować relacje i ona do Ciebie wróci! – tłumaczył kaznodzieja.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję