Reklama

Wtedy jeszcze nie walczyliśmy o wolną Polskę, tylko o chleb

Ich dojrzewanie polityczne nastąpiło dopiero na ulicy. Kiedy czerwcowego czwartku 1956 r. wychodzili z zakładów na manifestację, dokuczała im tylko bieda i niewolnicze warunki pracy. Nie widzieli więc nic złego w tym, że idą upomnieć się o swoje. Nie sądzili, że partia robotnicza będzie strzelać do robotników. Tego czwartkowego dnia zginęło ponad pięćdziesiąt ludzi. W tym kilkanaścioro dzieci

Niedziela Ogólnopolska 26/2010, str. 18-19

Mateusz Wyrwich

Tadeusz Zgorzelski, Mirosław Bielawski, Ryszard Biniak, Jan Farbotnik

Tadeusz Zgorzelski, Mirosław Bielawski, Ryszard Biniak, Jan Farbotnik

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Reklama

Mirosław Bielawski i Jan Farbotnik byli młodymi robotnikami. Nie przekroczyli jeszcze dwudziestu lat. Tadeusz Zgorzelski skończył trzydziestkę. Ryszard Biniak był uczniem szkoły zasadniczej. Połączył ich udział w manifestacji i aresztowanie. Wszyscy wspominają, że już niemal od roku pracownicy podczas przerw śniadaniowych głośno narzekali na swoją sytuację bytową. Wielu z nich miało na śniadanie tylko kawę zbożową i suche kromki. Krytykowali, w gronie zaprzyjaźnionych pracowników, nieudolność gospodarczą PZPR.
Mirosław Bielawski pracował jako kierowca w „Mostostalu”. Jeździł na tzw. bombaju, czyli odkrytym ciągniku. - W lecie dawało się jeszcze wytrzymać podczas upałów - mówi - ale w zimie, w temperaturze sięgającej minus dwudziestu kilku stopni, odmrażałem sobie palce rąk i stóp. Nie miałem kożucha. Jedynie kufajkę. Przełożeni dopuszczali w czasie pracy, jako formę „dogrzewania się”, setkę wódki...
Jan Farbotnik zaczynał swoją pracę w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym jako konduktor. Jego zarobki ledwie starczały na życie. Mimo iż pracował dwanaście, a czasem czternaście godzin dziennie. W zimie ręce mu zamarzały przy sprzedawaniu biletów. By poprawić sobie egzystencję, skończył kurs motorniczych. - U nas w domu była wielka bieda. Mimo że pracował również ojciec - mówi Jan Farbotnik. - Mama zajmowała się domem. A tylko dwójka młodszego rodzeństwa była na utrzymaniu. Kiedy szedłem na pierwszą zmianę o czwartej rano, przed pracą jeszcze biegłem do pobliskiej masarni po „kiszczonkę”, czyli wodę po gotowaniu salcesonów, kiełbas. Przyrządzaliśmy na tym zupę. Gdy pracowałem jako motorniczy, zarabiałem ok. 600 zł, mimo że pracowało się niemal codziennie po dwanaście godzin. Bywało, wcale nierzadko, że wracałem z pracy około pierwszej w nocy, a o czwartej pięćdziesiąt rozpoczynałem pierwszą zmianę. W zimie, z oszczędności, nie było wolno włączać grzejników. Szyba była zamarznięta. Mieliśmy sól w szmacianym woreczku i nią wycieraliśmy szybę. To był koszmar, bo ciągle było nam zimno. Jesienny płaszcz, który miałem na sobie, dawał niewiele ciepła. Upominanie się o kożuch groziło zwolnieniem z pracy.
Tadeusz Zgorzelski pracował w kuźni w Zakładach Cegielskiego - wówczas Zakładach im. Stalina - i wykonywał niemal niewolniczą pracę. Przy temperaturze ponad sześćdziesiąt stopni miał przydział dwóch butelek wody sodowej na kilkugodzinną zmianę. Zarobki również ledwie starczały mu na życie, mimo że był kawalerem i miał na utrzymaniu tylko siebie. Był już po trzydziestce i chciał założyć rodzinę, jednak bał się, że może jej nie utrzymać. Bardzo bolała go ta niemal niewolnicza praca i pomiatanie ludźmi. Również niesprawiedliwość, jaka go spotkała. Nie dostał przydziału na służbową kawalerkę, bo nie chciał zapisać się do PZPR. - Najbardziej bolało mnie jednak pomiatanie tymi starymi, przedwojennymi jeszcze fachowcami i ich niskie wynagrodzenia. Oni dla mnie byli autorytetami. Miałem jakąś wewnętrzną potrzebę, żeby ich bronić. Poza tym, denerwująca była komunistyczna propaganda. Bo tam na co dzień był fałsz. To też bolało. Mówiono, jak znakomicie zaopatrzone są sklepy, a myśmy wiedzieli, jak wielkie było to kłamstwo.
- Nie było co jeść. A z drugiej strony mówiono, że PZPR zniosła biedę - podkreśla Jan Farbotnik. - To wierutne kłamstwo było jak codzienne uderzenie w twarz. I dlatego również młodzi ludzie, wychowani na propagandzie komunistycznej, zamanifestowali przeciwko niemu. Nie dlatego, że było tak głodno, ale że było ciągłe zakłamanie.
Ryszard Biniak miał wówczas siedemnaście lat i jako uczeń szkoły zawodowej pracował cztery dni w zakładach „Spomasz”. Wiódł równie nędzne życie jak jego koledzy. Codziennym wyżywieniem była kromka chleba polana wodą i posypana cukrem. Na obiad musiała mu starczyć nieokraszona zupa. Wczesnym rankiem w czwartek 28 czerwca byli w zakładach. Kilka minut po dziewiątej maszerowali już ulicami miasta, skandując: „Chcemy chleba!”, „Chcemy wolności!”.

Stukot drewniaków o bruk

Reklama

- Na W-3 była masówka, na której przemawiał Matyja, będący w delegacji do rozmów z rządem. Głośno mówił, że rząd nas oszukał - wspomina Tadeusz Zgorzelski pracujący w kuźni. - Chyba po godzinie wyszliśmy na ulicę. W roboczych ubraniach i drewnianych butach. Szło nas kilkanaście tysięcy osób. Niektórzy płakali z radości, ze szczęścia, że coś się stało. Śpiewaliśmy najpierw hymn i „Międzynarodówkę”. Dopiero jakiś czas później pieśni religijne. Szczególnie utkwiło mi „Boże, coś Polskę”, bo po raz pierwszy słyszałem słowa tej pieśni poza kościołem. Skandowaliśmy też: „My chcemy Boga!”. Nie mówiło się o wolności, niepodległości Polski. Tylko o tym, aby było lepiej ekonomicznie. Każdy chciał, żeby ta manifestacja się udała. Żeby się to dobrze skończyło. Byliśmy spięci. Podskórnie czuło się obawę, że władza może zacząć strzelać. Nie zapomnę do dziś tego stukotu drewniaków o bruk. I serii z karabinu maszynowego.
Motorniczy Jan Farbotnik, jak zwykle, tego dnia rozpoczął pracę przed piątą, wioząc „trzynastką” robotników do miejscowych zakładów, rozpoczynających pracę o szóstej. Zdołał dojechać do placu Mickiewicza, wtedy Stalina. Już przed szóstą jego tramwaj zatrzymała manifestacja. - Ludzie zaczęli wchodzić na dach. Jakiś czas później przyjechał samochód radiowy z nagłośnieniem. Ktoś przemawiał, ale nie słyszałem, co mówi - wspomina Farbotnik. - Po jakimś czasie tłum zaczął skandować: „Idziemy uwolnić delegację z Cegielskiego, idziemy do więzienia na Młyńską!”. Poszedłem i ja. Więzienie było już rozbite. Akta wylatywały z okien. Jacyś ludzie podpalali budynek. Stamtąd tłumem poszliśmy pod UB na Kochanowskiego. Z boku zauważyłem tramwajarki idące ze sztandarem na czele pochodu. I za chwilę usłyszałem serię z karabinu maszynowego ustawionego w oknach gmachu UB. Wszyscy się rozpierzchli, bo mocno strzelali. W jakiejś bramie skryło się nas kilku. Spojrzeliśmy po sobie, ktoś krzyknął, że trzeba szukać broni, bo nas wystrzelają jak kaczki. Ruszyliśmy do studium wojskowego na Akademii Medycznej. Tam zdobyliśmy broń, ale bez amunicji. Tymczasem naokoło była strzelanina. Strzelali do ludzi przy rozlewni piwa na Dąbrowskiego. Strzelano do nas ze Słowackiego, gdzie był posterunek milicji. Również ze szkolnej wieżyczki. W pewnym momencie podeszła do mnie kobieta, pytając, dlaczego się nie bronimy. Odpowiedziałem, że nie mamy amunicji. Minął kwadrans, może więcej, kiedy przyniosła nam setki naboi w kieszeniach fartucha. Miałem trochę pojęcia o strzelaniu, bo uczono nas tego w hufcach „Służba Polsce”.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

„Nierealni” zabici

- Kiedy doszliśmy do placu Stalina, samochodem ciężarowym przyjechała grupa milicjantów - opowiada Mirosław Bielawski. - Zeszli z samochodu, deklarując, że są milicją obywatelską, a więc są z obywatelami. I oddali nam samochód. Po czyichś okrzykach: „Po broń! Po broń!” pojechaliśmy rozbrajać studium wojskowe na Politechnice. A że tylko ja potrafiłem prowadzić samochód, więc usiadłem za kierownicą. Bez problemu wynieśliśmy broń, bo nikt tam nie stawił oporu. Można właściwie powiedzieć, że te karabiny były jakby przygotowane dla nas. Zorientowaliśmy się, że na Kochanowskiego ubowcy strzelają do manifestantów. Pojechaliśmy tam.
- Na terenie Targów dowiedziałem się, że ubowcy strzelają do ludzi. Zagotowało się we mnie - wspomina Tadeusz Zgorzelski. - Pomyślałem sobie: jak to, robotnicy słusznie walczą o chleb, a władza robotnicza do nich strzela? Pobiegłem z grupą manifestantów na Kochanowskiego. Ludzie obrzucali już gmach UB butelkami z benzyną. Dołączyłem do nich. Ubowcy z okien strzelali seriami z karabinów maszynowych. Kula trafiła w moją butelkę i zaczęła mi się palić ręka. Co jakiś czas ktoś z nas padał. Ktoś był ranny, ktoś zabity. Biegały sanitariuszki i ściągały rannych. Opatrywały gdzieś po bramach.
- Wbiegłem „niesiony tłumem” w podwórko UB na Kochanowskiego, gdzie były garaże. Nie wiem, chyba było około godz. 12. Tam się dowiedziałem, że jakiś ubek zastrzelił tu chłopca. Może miał dwanaście, może więcej lat. Ale jeszcze nie było wiadomo, że to Romek Strzałkowski ze szkoły muzycznej - opowiada Ryszard Biniak. - W jakiejś bramie, może na ulicy, ktoś mi wręczył kbks, ale go odrzuciłem, bo był niekompletny. Niemniej jednak, kiedy go wziąłem do ręki, to tak podniósł mi się poziom adrenaliny, że gotów byłem ten karabin jeść z radości. Pamiętam swoją rozpacz, kiedy okazało się, że nie mam amunicji. Chcieliśmy przewrócić tramwaj, żeby zbudować barykadę, bo już się pojawiły czołgi. Zaczęto do nas strzelać z karabinów maszynowych umieszczonych na wieżyczkach czołgów. Trzech albo czterech przy tym tramwaju padło. Jeden mężczyzna dostał pod brzuch. Zaraz koło niego znalazły się pielęgniarki, które tam krążyły. Załadowaliśmy kilkunastu rannych na skrzynię samochodu i ktoś zawiózł ich do szpitala. Widziałem kilku zabitych. Byli jacyś tacy „nierealni”. Do dziś prześladuje mnie ten obraz.

Aresztowania

- Już nie pamiętam dobrze, która była godzina, ale gdzieś pod wieczór. Wojsko zaczęło robić na nas obławę. Pacyfikowano całe miasto. Przetrząsano każdą ulicę, każde podwórko. I, można powiedzieć, strzelano z broni maszynowej do wszystkiego, co się rusza - zaznacza Jan Farbotnik. - Byliśmy z grupą rówieśników w okolicy MPK. Pomyśleliśmy, że trzeba uciekać do domów, bo nas zabiją. Chcieliśmy gdzieś schować broń, z której tak naprawdę niewiele udało nam się postrzelać. Już mieliśmy przeskakiwać mur MPK, kiedy pojawił się oddział wojska. Padł okrzyk: „Stać, bo będziemy strzelać!”. Zamurowało nas. Żaden nie próbował ucieczki. Wieźli nas w kierunku ulicy Bukowskiej, a tam była strzelnica wojskowa. Byłem przerażony, bo sądziłem, że wiozą nas na rozstrzelanie.
Mirosław Bielawski został aresztowany następnego dnia na ulicy, nieopodal miejsca wydarzeń. Rozpoznano go jako kierowcę „zarekwirowanego” na placu Stalina milicyjnego samochodu. Tadeusz Zgorzelski wyciągnięty został z domu wraz z pistoletem, który ukrył w bucie. Podczas strzelaniny nigdy go nie użył, bo nie miał naboi. Traktował tę broń jako „bitewne trofeum”. Ktoś go zadenuncjował.
Zgorzelski, Bielawski i Farbotnik byli kilkakrotnie przesłuchiwani. Katowani do utraty przytomności na komisariatach milicji i w siedzibie UB, trafili wreszcie na lotnisko Ławica, gdzie do hangarów zwożono wszystkich aresztowanych. Siedemnastolatek Ryszard Biniak został aresztowany kolejnej nocy. - Zrobili rewizję w domu - wspomina. - Jeden z ubeków chciał włożyć pistolet TT pod bieliznę w szafie, inny ostro spojrzał na niego i delikatnie go kopnął. Ten cofnął pistolet i włożył za pas. Ojciec próbował protestować. Mama zemdlała. Skuli mnie rękoma do tyłu i wsadzili do samochodu. Przeraziłem się, bo zamiast jechać do śródmieścia, jechali w kierunku lasu. Pomyślałem, że jadę na rozwałkę… W rezultacie zawieźli mnie na Kochanowskiego. Postawili przy ścianie i kilku z nich uderzało moją głową o tę ścianę. Następnego dnia zaprowadzili mnie do wielkiej sali, w której na stołach leżały zdjęcia. Kazali rozpoznawać ludzi. Mówiłem, że nie poznaję nikogo. Zawieźli mnie na Ławicę. Tam mnie przesłuchiwano, dostałem kilka razy po twarzy, ale nie katowano mnie. Znów trafiłem na Kochanowskiego. W końcu jednak zostałem zwolniony 21 lipca - miałem odpowiadać z wolnej stopy.
Trzej pozostali - Mirosław Bielawski, Tadeusz Zgorzelski i Jan Farbotnik przesiedzieli w więzieniach do października 1956 r. Nie stanęli jednak przed sądem. Objęła ich amnestia. Mimo to przez kilka następnych lat byli inwigilowani i prześladowani przez policję polityczną PRL. Dziś cała czwórka należy do Związku Powstańców Poznańskiego Czerwca 1956 - „NIEPOKONANI”.

2010-12-31 00:00

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Watykan: kard. Tagle otrzymał diecezję tytularną, która wcześniej należała do Leona XIV

Ojciec Święty nadał tytuł kościoła podmiejskiego w Albano Jego Eminencji Kardynałowi Luisowi Antonio G. Tagle, pro-prefektowi Dykasterii ds. Ewangelizacji w Sekcji do spraw Pierwszej Ewangelizacji i Nowych Kościołów Partykularnych - poinformowało Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej. Kard. Tagle należy od 1 maja 2020 roku do grona kardynałów-biskupów, ale dotychczas nie miał przypisanej żadnej diecezji podmiejskiej. Wcześniej była to diecezja tytularna kard. Roberta Prevosta - obecnie papieża Leona XIV.

Diecezje podmiejskie to siedem diecezji bezpośrednio sąsiadujących z diecezją rzymską i jej podległych. Od XI wieku biskupi tych diecezji są elektorami papieża (jako biskupa Rzymu). Dało to początek tytułowi kardynała-biskupa. Od 1962 r. kardynałowie-biskupi tych diecezji nie pełnią już żadnych funkcji duszpasterskich.
CZYTAJ DALEJ

Św. Grzegorz VII, papież

pl.wikipedia.org

CZYTAJ DALEJ

Bp Szkudło do mężczyzn w Piekarach Śląskich: Rodzinność to życiodajne źródło wartości

2025-05-25 12:36

[ TEMATY ]

rodzina

Pielgrzymka mężczyzn

Piekary Śląskie

Joanna Adamik Biuro Prasowe Archidiecezji Krakowskiej

W niedzielę 25 maja w sanktuarium Matki Sprawiedliwości i Miłości Społecznej w Piekarach Śląskich odbywa się pielgrzymka mężczyzn i młodzieńców. - Na Śląsku rodzina od wieków zajmuje miejsce szczególne. W tradycyjnych domach panowały wartości, takie jak szacunek do starszych, pracowitość, wiara i solidarność. Rodzinność to nie przeżytek, ale życiodajne źródło wartości - mówił na rozpoczęcie bp Marek Szkudło, administrator archidiecezji katowickiej do pielgrzymów zgromadzonych na kalwaryjskim wzgórzu.

Pielgrzymka rozpoczyna się tradycyjnie od procesji z bazyliki piekarskiej na kalwaryjskie wzgórze. Tam słowo do zebranych skierował bp Marek Szkudło, administrator archidiecezji katowickiej. - W setną rocznicę powstania naszej diecezji stajemy dziś w duchu wiary i wdzięczności wobec Boga, wobec Maryi - Matki Sprawiedliwości i Miłości Społecznej i wobec naszych przodków. Wspominamy tych, którzy na tej śląskiej ziemi przez pokolenia żyli Ewangelią, często cicho, pokornie, w codziennym trudzie, lecz z niezłomnym sercem. To oni budowali nasze kościoły: z cegły i modlitwy. To oni, mimo wojen, granic, przemian politycznych i społecznych, nieśli w sobie żywą nadzieję, że Chrystus jest Panem każdego czasu. Na Śląsku, gdzie splatają się języki, kultury i dzieje, wiara była kotwicą, która trzymała rodziny i wspólnoty przy Bogu. Dziękujemy za biskupów, kapłanów, którzy służyli ludowi, często wśród cierpienia i niezrozumienia. Za rodziny, które przekazywały dzieciom pacierz i krzyż. Za babcie uczące śpiewać „Serdeczna Matko” i „Matko Piekarska”, za ojców, którzy w milczeniu klękali do modlitwy. To ich świadectwo staje się dla nas zobowiązaniem - mówił bp Marek Szkudło.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję